5.05.2012

8. Nostalgia

Zaczął się dla niego ciężki okres. Zarówno tegoroczna jesień jak i zima nie zapowiadały się ani ciekawie, ani lekko. Siła wyższa zmusiła go do ponownej nauki dni tygodnia, o których zupełnie zapomniał podczas wakacji. Teraz nie miał wyjścia. Od poniedziałku do piątku musiał wstawać wcześnie rano, by odprowadzić Erikę na przystanek autobusowy. W porannej pobudce pomagał mu czerwony, irytujący jak diabli budzik, który każdego dnia mozolnie wywiązywał się ze swojego obowiązku, starając się obudzić chłopaka na czas. Zwykle kończył przygnieciony poduszką.

Po porannym spacerze Bill miał godzinę na zjedzenie czegoś i wypicie kawy, później jechał ze Stevenem w teren. Na jesieni i w zimie zawsze znalazło się coś do roboty. To była jego „dobrowolna” praca tymczasowa. Mimo iż Brown oficjalnie nie był już leśniczym, starał się jak najwięcej pomagać swoim dawnym współpracownikom. Chyba po prostu nie potrafił rozstać się z zawodem. Musiał kiedyś stanowić dużą część jego życia. Na pewno było to też dla niego ważne źródło zarobku, co prawda nie do końca legalnego, ale zawsze. Oficjalnie był jedynie drwalem. Zaskakujące, nieprawdaż?

- Dzisiaj zajmiemy się paśnikami.
- Czym?
- Paśnikami.
- Nie wiem, co to.
- Będziemy karmić zwierzęta w lesie.
- Aha.

Kaulitz wciąż pracował nad swoim ubogim słownictwem, ale nic nie mógł poradzić na to, iż jego obecny słownik był nadal dość ubogi. Urodził się Niemcem, do cholery, a w szkole nikt nie uczył go jakiegoś specjalistycznego słownictwa. Dużo podłapał na wyjazdach z zespołem, lecz mógł być pewien, że wyrażenie „hay rack” nie padło ani razu podczas żadnej z tras promocyjnych czy koncertowych.

Po podróży w większości leśnymi drogami dotarli wreszcie do jakiegoś budynku należącego do leśniczych. Był całkiem spory, częściowo obity drewnem, a częściowo pomalowany w brązowo-zielone wzory.

Wyszli z samochodu i udali się na tył budynku. Czekał tam na nich dobrze zbudowany, choć niski, niedogolony mężczyzna.

- Dobrze, że jesteście. Mam dla was kilka worków. Są w furgonetce, tej co zwykle. Tu są kluczyki i dokumenty.

Bez zwłoki Brown wziął użyczane mu przedmioty i razem ze swoim towarzyszem udali się do biało-czarno-ubłoconej furgonetki, by za kilka chwil odjechać w siną dal.

*

- Chwyć z drugiej strony.

Ledwo trzymał się na nogach. Wór wypełniony paszą z całą pewnością ważył więcej niż on sam. Nie będzie lekko, a worków było jeszcze z pięć…

- Trzymasz się? – rzucił brodacz, gdy zbliżali się do pierwszego z paśników.
- Ciężkie… - zdołał jedynie jęknąć. Jeszcze kilka kroków…

Rzucili wór tuż przed drewnianą konstrukcją. Bill usiadł na ziemi, ciężko oddychając. Jego ręce drżały od niespodziewanej dawki solidnego wysiłku. Pochylił się wprzód, by dać odpocząć mięśniom.

- Nie przesadzaj. Nie było tak źle – powiedział Steven, przecinając nożem worek. – Wstawaj, musimy to wszystko władować na górę.

Jęknął bezradnie, po czym podniósł się i zaczął ładować różnoraki pokarm do paśnika. Jakaś słoma, najcięższe w tym wszystkim – owoce, jakieś ziarna. Od ciągłego pochylania się i prostowania rozbolały go plecy.

- Ała – wydusił z siebie, rozcierając bolący kręgosłup.
- Przestań jęczeć. Jeszcze dużo pracy przed nami.

Chłopak zupełnie się załamał.

*

Byli w połowie pracy, gdy Bill uznał, że nie da rady wykrzesać ze swojego ciała ani odrobiny energii więcej. Półprzytomny z bólu i zmęczenia odpoczywał na przednim siedzeniu. Co jakiś czas dochodziły do niego wyrwane z kontekstu słowa. Coś na temat „tej dzisiejszej młodzieży”, jednak w tamtej chwili mało go to obchodziło. Marzył o łóżku, o miękkim łóżku. Tak bardzo go pragnął. Miękki materac, poduszka, pościel, nawet piórka muskające jego skórę wydawałyby się wtedy przyje… Piórka?!

- Wstawaj księżniczko – zaśmiał się Steven. W dłoni trzymał pióro jakiegoś tutejszego ptaka.

„Niech cię szlag człowieku!”

Nieporadnie wygramolił się z auta i podszedł do bagażnika. Worek w górę! Jeden krok, drugi, trzeci. Kolejny paśnik. Ponownie usiadł na ziemi. Nóż. Jedna garść, druga, trzecia, czwarta. Irytujące puknięcie w ramię, potem w głowę. Spojrzał złowrogo na swojego towarzysza, ale zaraz! Skoro on jest przed nim, to kto…

- Nie ruszaj się. Spokojnie – szepnął Brown, patrząc na znieruchomiałego młodzieńca. To tylko bardziej go przeraziło. Musiał być blady jak ściana, gdy odwracał się za siebie. Tuż przed jego twarzą pojawił się nos. Duży czarny nos. Las dawno nie słyszał tak przerażającego wrzasku.

*

Brodacz nie miał litości dla dwudziestolatka, którego dumnie mianował „Postrachem Łosi”. Kaulitzowi nie było do śmiechu, mimo że w głębi serca cieszył się, iż wystraszone zwierzę go nie zaatakowało. Powinien był zachować się spokojniej w obecności czegoś, co mogłoby go bez większego wysiłku stratować. Czasem jednak emocje górują nad rozsądkiem, szczególnie u niego.

Udało mu się wymigać od pracy przy ostatnim worku. Spoglądając na swojego pomocnika, Brown stwierdził tylko, że „na dzisiaj wystarczy”, po czym wyszedł z samochodu. Auto lekko podskoczyło, gdy brodacz zdjął z bagażnika ostatni worek. Szybko uporał się z dodźwiganiem go na właściwe miejsce.

Blondyn znużony przysypiał na siedzeniu. Jeszcze wodził wzrokiem po okolicy, lecz czuł, iż z każdą sekundą odpływa coraz dalej i dalej wprost do krainy snów. Przypadkowo zerknął w tylne lusterko. Drzwi mocno trzasnęły. Chłopak pobiegł głębiej w las. Nie zareagował na wołanie zaniepokojonego mężczyzny. Jego znalezisko było zbyt cenne. „Czy to możliwe?”

Kolana spoczęły na miękkim mchu, który ugiął się pod ich ciężarem. Dwudziestolatek ściągnął z głowy wystający spod skórzanej kurtki kaptur. Westchnął. Wyciągnął przed siebie rękę, lecz zatrzymał ją tuż przed celem. To było takie dziwne. Nie spodziewał się nigdy więcej spotkać swojego dawnego przeciwnika, a już na pewno nie w takim stanie.

Srebrzyste futro mieniło się w blasku słońca, jednak nie był to już ten sam blask, co wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Lekko uchylone ślepia wodziły za znajdującą się w pobliżu dłonią, która gwałtownie uniosła się w górę wraz z całym związanym z nią ciałem.

- Idioto!

Bill z osłupieniem wpatrywał się we wściekłe oczy brodacza, którego dłoń mocno zaciskała się na szczupłym bladym nadgarstku.

- Jesteś tak głupi czy tylko udajesz? – chłopak wyrwał się z uścisku. Zaczął rozmasowywać bolące miejsce. – Myśl czasem! Mogłeś stracić rękę!

Obaj spojrzeli na wycofującą się kupę futra. Sierść na karku i grzbiecie uniosła w się w górę. Kły błysnęły w promieniach słońca. Był w bardzo złym stanie, lecz bez walki się nie podda.

- Powoli idź do samochodu. Nie patrz mu w oczy.

Tak też uczynił. Starając się nie podnosić wzroku, Kaulitz posłusznie wrócił na swoje miejsce. Po kilku minutach dołączył do niego Steven.

- Nie wiem, kto cię chował, że masz takie durne pomysły. A co jeśli rzuciłby się na ciebie? Odgryzłby ci palce czy rękę? Widzisz tu gdzieś szpital?
- On umrze? – szepnął blondyn, ignorując całą litanię swojego towarzysza. Mężczyzna trochę się uspokoił i zapiął pas.
- Nie przeżyje zimy – odparł sucho.
- Nie da się nic zrobić?
- Nie mamy już co robić. Nie zmienisz praw natury, Bill. Zapamiętaj to i pogódź się z tym. Im szybciej to zrobisz, tym lepiej dla ciebie.

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w maskę rozdzielczą, ale jego wzrok rozmywał się gdzieś w przestrzeni. Powinien się cieszyć, że ktoś, kto odebrał mu przecież tak wiele, trafi tam, gdzie on sam miał trafić miesiąc temu. Nie potrafił jednak żywić urazy do bezbronnego teraz zwierzęcia. Akceptował prawa natury, tak samo jak zaakceptował je wtedy, leżąc na wilgotnej zakrwawionej glebie. Po prostu tak ciężko było mu pożegnać się z kolejną istotą, która odegrała istotną rolę w jego życiu, a zarazem do której żywił ogromny szacunek, jak zresztą ona do niego. 

*

Kamyki i różnego rodzaju gałązki uderzały w koła oraz maskę jadącego samochodu. Pojazd podskakiwał przy kolejnych nierównościach terenu. Było to nawet całkiem przyjemne. Dla przysypiającego chłopaka było to niczym ruchy hamaka zawieszonego gdzieś w ogrodzie czy na tarasie. Zresztą nieważne gdzie, było mu dobrze i tak błogo.

Nie zauważył, kiedy zasnął. Zauważył niestety, kiedy furgonetka podjechała do siedziby leśniczych. Niechętnie wstał i ruszył ze Stevenem w stronę głównego budynku. „A w aucie było tak ciepło…”

- Bill, idź do samochodu – rzekł brodacz, rzucając mu kluczyki. – Ja zaraz przyjdę.

Blondyn kiwnął głową na zgodę i oddalił się w stronę pojazdu, ziewając, a także przejeżdżając palcami po swoich krótkich włosach.

Rozsiadł się na miejscu pasażera. Wyciągnął kończyny i odchylił głowę do tyłu. Nie zdejmował kaptura, tak było mu cieplej.

Po chwili, choć nie do końca wiedział, jak długiej, ktoś stuknął go palcami w obnażone jabłko Adama. Burknął coś pod nosem i usiadł tak, jak przewidują to przepisy drogowe.

- Jedziemy po Erikę – oznajmił Brown, wsiadając do samochodu. Bill zapiął pasy zaraz po nim. – Masz siłę jeszcze gdzieś pojechać? Nie patrz tak na mnie, to już nie praca. Dowiedziałem się o czymś, co mogłoby cię zainteresować.
- Łóżko? – zapytał zgryźliwie Kaulitz. Nie miał siły na uprzejmości.
- Czyli masz to gdzieś, trudno.

Pojazd ruszył w dalszą drogę. Były wokalista tym razem jednak nie usnął. Natrętna myśl nie dawała mu zmrużyć oka, wierciła dziurę w jego głowie.

- Co to jest to, o czym mówiłeś?
- Co?
- To, co chciałeś mi pokazać.
- Myślałem, że cię to nie interesuje.

Chłopak nerwowo wypuścił powietrze z ust. Zmęczony umysł dobierał odpowiednie słowa. W końcu wyręczył go drwal.

- Pojedziemy tam, gdy odbierzemy Erikę ze szkoły. To niedaleko stamtąd.

*

- Podejdziesz po nią? Powinna być przy głównym wejściu do szkoły.

Nie palił się do tego, ale chyba nie miał wyjścia. Powoli i nieporadnie wygramolił się z auta, by udać się w stronę wielkiego beżowo-brązowego budynku, który wyglądał jak typowa szkoła pokazywana w amerykańskich filmach. Fakt, amerykańskich, ale widać te kanadyjskie niezbyt starały się pod tym względem odróżniać. Za sporym budynkiem można było dostrzec ogrodzone boisko, ale blondyn nie zainteresował się nim zbytnio. Sport to nie jego działka. Poza tym interesowało go tylko, miał nadzieję, główne wejście. Nie pomylił się. Przy schodach wraz z grupą innych dzieciaków stała Erika.

- Bill! – wszyscy spojrzeli w jego kierunku. „O, Gott…” – szepnął w duchu.

Pomachał dziewczynce, licząc na to, iż ta pożegna się z przyjaciółmi i podejdzie do niego. Rzeczywiście podbiegła, ale zaraz potem zaciągnęła go za rękę do swoich znajomych.

- Musimy iść. Ojciec na ciebie czeka – próbował protestować. Czemu dorosły chłopak nie ma siły przeciwstawić się małej dziewczynce?!
- Oj, chodź na moment! Przedstawię cię tylko. Poznajcie się, to jest Bill.
        
Nie zatracił swoich dawnych umiejętności. Przywdział na siebie jeden ze swoich roboczych uśmiechów i przywitał się ze wszystkimi. Potem już tylko potakiwał, ewentualnie próbował odpowiadać na pytania. Dzieciaki mówiły bardzo szybko i nieraz ciężko było mu je zrozumieć. W większości jednak i tak odpowiadała za niego Erika, także nie miał tu wiele roboty.

Ta pogadanka znacznie różniła się od jego licznych spotkań z fankami, mimo iż te dziewczynki również interesowały się głównie jego urodą. Nie potrzebował ochrony, nikt nie chciał go dotykać, przytulać, rozbierać, gwałcić… Ileż może zmienić kilka wzmianek w gazetach czy telewizji.

W końcu udało mu się przekonać córkę Brownów do powrotu do domu. Czuł, że za długo już stali na tym zimnie. Pożegnali się ze znajomymi blondynki, którzy na odchodnym dodali tylko, że miło by było ponownie spotkać się z dwudziestoletnim chłopakiem niemieckiego pochodzenia. Chyba trochę bawił ich jego akcent, choć padło też stwierdzenie, że „jest słodki”. Cóż, są gusta i guściki.

- No nareszcie! Ileż można na was czekać!
- Cześć tatusiu – mała nie przejęła się marudzeniem swojego ojca. Dała mu powitalnego buziaka w policzek.
- Musimy jeszcze podjechać w jedno miejsce, dobrze skarbie?
- Ok, ale na krótko. Muszę napisać na jutro wypracowanie z historii.
- W porządku, kochanie.

*

Było już koło piętnastej. Co jakiś czas słychać było narzekania czyjegoś pustego żołądka. Bill z każdą minutą coraz bardziej żałował, że zgodził się dokądkolwiek jechać. Z początku zżerała go ciekawość i cholerne podniecenie. Teraz pozostała jedynie obojętność. „Spać, jeść, spać…” – sam nie był pewien, czego bardziej potrzebował.

Siedząca za nim Erika nieustannie wydawała z siebie wysokie nieprzyjemne dla jego uszu dźwięki. Z przejęciem opowiadała najdrobniejsze szczegóły dzisiejszego dnia: jak to chłopcy znów schowali jej piórnik i jak ukarała ich za to nauczycielka. Blondyn miał dziką ochotę udusić małolatę, lecz dzielnie odwodził się od tej myśli. „Już pewnie niedaleko. Jeszcze kilka minut.”

Nagle kierowca skręcił z asfaltowej drogi prosto w las. Zatrzymał się na niewielkiej polanie niedaleko jakiegoś znaku zakazu palenia.

- Jesteśmy – oznajmił brodacz. – Zostaniesz w samochodzie? To nie potrwa długo – zwrócił się do swojej córki.
- Chcę iść z wami! – ostatnia nadzieja Kaulitza na odrobinę ciszy i spokoju rozsypała się w drobny mak. Przygnębiony wysiadł z samochodu i jak na skazanie ruszył za drwalem, który prowadził ich w głąb lasu.

Ciemność. Okropny ból. Jakiś hałas. Zamieszanie.

Zatrzymał się, chwytając za głowę. Co to było? Rozejrzał się dookoła. Las jak las, ale coś nie dawało mu spokoju.

- Bill, chodź szybciej! – rozległ się głos dziewczynki. Szybkim krokiem ruszył w stronę oddalających się sylwetek.

Coś oplotło go w pasie. Uniósł się do góry. Umierał?

Oparł się o drzewo. Opuszki palców przejechały po wypukłej korze. Zahaczyły o gałązkę.

Zimno. Coś miękkiego dotknęło jego ciała, twarzy. Było ciepłe. Wtuliłby się w to, gdyby nie zmęczenie i te wstrząsy. Czy tak wygląda podróż na drugą stronę?

Okolica wydawała mu się dziwnie znajoma. Szczególnie te wzniesienia. Minął je, wchodząc w coś na kształt wąwozu.

Światło. Ciepłe żółte światło. Zbliżał się do niego coraz bardziej. Czy to już?

Zadrżał. Jego dłoń powędrowała w górę ciała, by zatrzymać się na ustach. Podszedł bliżej.

- Jak długo o tym wiedziałeś?
- Dowiedziałem się dzisiaj. Tuż przed wyjazdem pod szkołę.

Kolejne kroki i niedowierzanie. Uklęknął na pokrytej igłami ziemi.

- Jak długo… to…
- Jakoś od połowy sierpnia. Nikt mi o tym nie powiedział. Uznali, że to mało istotne.

Szczupłe palce przejechały po gładkiej niczym szkło lodowatej powierzchni. Zrzucił z kamienia kilka samotnych igieł. Piękny kawałek marmuru. Czarny jak niegdyś jego włosy i większość strojów. Pochylił głowę, przygryzając wargi.

- Co tutaj jest napisane? – spytała Erika. Stanęła tuż przy klęczącym chłopaku.
- „Brat. Przyjaciel. Syn.” – zacytował jej Bill. – Na dole jest po angielsku. „A na górze ja” – a raczej jego imię i nazwisko.

Potrącił coś czubkiem swojego buta. Podniósł mały prosty znicz wypalony niemalże do cna. Znicze i groby to prawdopodobnie jedyne rzeczy, w których wielbił prostotę. Za każdym razem, gdy wybierał się z rodziną na cmentarz, kupował niewielkie pozbawione zdobień znicze bądź skromne kwiaty. Widać Tom zapamiętał jego upodobania.

Odłożył przedmiot na miejsce. Szkoda, że nie miał zapalniczki do resztki nadpalonego knota.

Męska dłoń spoczęła na jego ramieniu.
- Wszystko w porządku?

Wstał i jeszcze raz spojrzał na symboliczne miejsce swojego spoczynku.

- Wracajmy już. Jestem zmęczony.

Smukłe rączki objęły go w pasie. Uśmiechnął się i pogłaskał małą po głowie.

Jako pierwszy ruszył w drogę powrotną. Nie oglądał się za siebie. Nie było po co.
Drache

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz