5.05.2012

10. Okolicznościowo

Któregoś z grudniowych poranków po odprowadzeniu Eriki do szkoły Bill wyruszył wraz z jej ojcem wykonać wyjątkowe zadanie. Wyjątkowe, gdyż przypada ono tylko raz do roku. Nie było dla niego niczym zaskakującym, iż owe zadanie wiązało się z wyprawą do lasu. Po tylu miesiącach zaczynał się już przywykać do tego iglastego krajobrazu.

Wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę ogromnego ogrodzonego obszaru. Podążając wzdłuż ułożonego z desek płotu dotarli w końcu do głównego wejścia, przy którym stał samotny domek. Brown machnął na powitanie stojącemu na ganku mężczyźnie. Ten odmachnął w odpowiedzi, co wiązało się z pozwoleniem na zapuszczenie się w głąb oddzielonego od lasu terenu. Lasu w lesie.

Bill wodził wzrokiem po różnorodnych iglakach. Różniły się od siebie praktycznie wszystkim: gatunkiem, wysokością, szerokością, gęstością gałęzi, długością igieł… Chłopak zaczynał już powoli tracić głowę w tym ogromie zieleni. „Dobrze, że to nie ja muszę wybrać odpowiednią” – pomyślał. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu. Zwykle nie on zajmował się dekorowaniem domu na Święta, a już na pewno nie szukaniem choinki.

- Ta będzie dobra.

Spodziewał się ujrzeć zielone wysokie jak wieżowiec monstrum z pniem grubości równej powierzchni domu Brownów, więc widok niewiele wyższego od niego drzewka mile go zaskoczył. Podszedł bliżej, obserwując jak jego towarzysz odgarnia najniższe gałęzie, by zatopić żelazne ostrze w niczego nieświadomym pniu.

- Chodź, spróbuj ty – mężczyzna odezwał się do Billa. – Robiłeś to kiedyś?
- Nigdy w życiu – odrzekł dwudziestolatek, nieporadnie chwytając siekierę, która prawie wypadła mu z rąk.
- Właśnie widzę… No nic, spróbuj. Uderzaj w ten nadrąbany kawałek.
- Tak, wiem.

Stanął dość pokracznie, dzierżąc w rękach narzędzie zbrodni, po czym wykonał dwa pierwsze ciosy, które w mig uświadomiły go o błędnie przybranej pozycji. Poprawił się i kontynuował niezbyt dla niego ambitne uderzanie żelastwem w pień. Po kilku następnych razach miał już dość. Jakby tego było mało, efekt jego działań nie był imponujący.

- Twoja żona nie będzie miała z ciebie wielkiego pożytku.
- Moja co?
- Żona. Albo mąż, nawet lepiej. Choć jeden prawdziwy facet w tym związku.
- Ej!
- Co? Daj spokój, to przecież nic złego – zaśmiał się Steven, patrząc w oczy podirytowanego blondyna, który wściekle zacisnął palce na drewnianym trzonku. – Przychodzi tutaj sporo prawdziwych facetów. Możemy ci dzisiaj kogoś znaleźć. Mamy czas.
- Zamknij się! – warknął Bill. W tej chwili nie obchodziły go konsekwencje. Nie pozwoli się obrażać. – Nie jestem c**ą, mam swoją wartość.
- O proszę, to ciekawe – zarechotał lekceważąco brodacz, oparłszy się o wbitą w ziemię drewnianą belę. – Masz wartość to ją udowodnij.
- Nie muszę ci jej udowadniać. Ja ją znam, to mi wystarczy.
- Ale drzewo samo się nie zetnie.
- To ty je zetnij! Możesz to zrobić.
- Mogę i chyba będę musiał to zrobić – powiedział w końcu drwal, robiąc kilka kroków wprzód. – Żeby facet nie mógł poradzić sobie z tak banalną rzeczą…

„Zamknij wreszcie r**!!!”

Były wokalista z całej siły uderzył siekierą w pień. Ostrze przeszyło drewno niczym piorun i pozostało w miejscu, podczas gdy jego były tymczasowy właściciel zarzucił na głowę kaptur i ruszył w stronę samochodu, mając ochotę zabić gołymi rękami każdego, kto stanie mu na drodze. Nie uszedł daleko, gdy poczuł dłoń na swoim ramieniu.

- O to mi właśnie chodziło!

Chłopak z niedowierzaniem spoglądał na uśmiechniętą twarz drwala. O co mu chodzi? Dalej sobie z niego kpi?

Już miał strącić jego rękę, lecz Brown dodał:

- Popatrz – wskazał na drzewko, które leżało teraz na ziemi. Ostatni cios musiał być tym decydującym, niszczącym równowagę rośliny. Tak uszkodzony pień nie zdołał utrzymać jej w pionie.

Bill patrzył na swoje dzieło, ciesząc się jak dziecko. Czyli te docinki miały swój pozytywny cel. Co więcej, ów cel został osiągnięty. A on chciał pójść na łatwiznę, powiedzieć „nie dam rady” i poddać się…

Odwrócił się w stronę brodacza, jednak nie zdołał wydusić z siebie ani słowa podziękowania. Umięśnione ręce objęły i przyciągnęły do siebie jego wątłe ciało. To było dla niego kompletne zaskoczenie, nawet większe niż wszystko to, co stało się przed chwilą. A dalej było tylko dziwniej.

- Jestem z ciebie dumny – usłyszał.

*

- Erika! – krzyknął, pukając w drzwi. – Twoja mama pyta, kiedy będziesz gotowa.
- Powiedz, żeby się nie martwiła, wyrobię się na czas. Powiedz też, żeby później przyszła mi pomóc.
- A w czym problem?
- Otwórz drzwi. Już się przebrałam, nie muszą być zamknięte.

Dwudziestolatek posłusznie uchylił drzwi i zajrzał do środka. Dziewczynka siedziała przy biurku, grzebiąc w kolorowej kosmetyczce. Cała rodzina od rana szykowała się do wyjazdu na Wigilię do krewnych z pobliskiego miasteczka. Kaulitz również pomagał w przygotowaniach, ciesząc się z perspektywy spędzenia spokojnego samotnego wieczoru w domu. Bo niby z jakiej racji miałoby być inaczej?

- Więc? – spytał ponownie blondynkę odświętnie ubraną w brązową zdobioną naszytymi jasnymi kwiatkami sukienkę i czarny zapinany na guziczki sweterek. Swoje długie włosy związała w dwa kucyki. Nienawidziła tej fryzury.
- Chciałabym, żeby pomogła mi się umalować. Nie mam w tym wprawy, bo rzadko to robię. Tata nie pozwala mi się malować. Uważa, że to dla starszych dziewczyn. Dzisiaj mi pozwolił, bo jest święto.
- A co masz? – kiwnął głową w stronę kosmetyczki.
- Brązową kredkę do oczu, tusz do rzęs i pomadkę. Na więcej mi nie pozwolił.
- Mogę ci pomóc, jeśli chcesz – zaproponował ochoczo.
- Ty? – zdziwiła się.
- Tak, ja – westchnął. – Robiłem to wiele razy, a poza tym lubię robić makijaż.
- Byłeś makijażystą?
- Nie, ale czasami musiałem robić sobie makijaż do pracy.
- To brzmi dziwnie.
- Wiem, ale nieważne. Chcesz czy nie?
- OK. Pokaż co umiesz.

Nie było tu zbyt wielkiego pola do popisu. Cały „zabieg”, łącznie z uprzednim zatemperowaniem kredki, trwał jakieś kilka minut.

Mała przejrzała się w podręcznym lusterku. Brązowe kreski były ledwo widoczne, a jednak ładnie podkreślały jej oczy. To samo z niewielką ilością tuszu do rzęs i pomadki. Cały makijaż był schludny i mało widoczny.

- Łał, dzięki! – rzekła rozradowana dziewczynka, wciąż wpatrując się w swoje odbicie. – Nie miałam pojęcia, że to potrafisz. Zwykle chłopcy unikają makijażu jak ognia.
- Widzisz? Jestem wyjątkowy – stwierdził, szczerząc się.
- Tylko nie wiem czy to dobrze – odparła, pokazując mu język. Odpowiedział jej tym samym.
- Erika, jesteś gotowa? – pani domu weszła do pokoju. – Za jakieś pół godziny wychodzimy.
- Jestem gotowa! – oznajmiła radośnie blondynka. – Popatrz mamo, jaki Bill mi zrobił śliczny makijaż!
- Rzeczywiście, bardzo ładnie w nim wyglądasz – powiedziała ciepło i pogłaskała małą po głowie. – Bill, a ty?
- Ja?
- Jesteś gotowy? Nawet się nie przebrałeś.
- Ja też jadę? – zapytał zdziwiony. Nie przewidział takiego obrotu spraw.
- Nie zostawimy cię w domu samego na Wigilię. Ubierz się szybko, masz na to jeszcze niecałe pół godziny.

Westchnął cicho i szybko opuścił pokój, by jak najszybciej przygotować się do wyjazdu. Nienawidził spotkań rodzinnych, a już na pewno nie tych, gdzie praktycznie nikogo nie znał. Zapowiadał się fascynujący wieczór…

*

 - Witajcie! Witajcie! Cieszę się, że jesteście. Tak dawno was nie widziałam!

Drzwi otworzyła im bogato ubrana kobieta koło czterdziestki czy pięćdziesiątki. Widać było, że należy do wyższych warstw społecznych i jak najbardziej jest z tego zadowolona. Futrzany szal na jej szyi współgrał z olbrzymimi złotymi kolczykami i długą wzorzystą suknią. Bill z jakiegoś powodu nie zapałał miłością do tej kobiety. Zresztą Steven praktycznie od początku podróży ostrzegał go zarówno werbalnie jak i niewerbalnie przed ową personą. Może przesadzał. Nie z takimi ludźmi miało się do czynienia podczas trwania kariery Tokio Hotel.

Po krótkiej rozmowie Marlene, tak przedstawiła się chłopakowi owa kobieta, zaprowadziła ich w głąb swojego ogromnego domu. Znacznie odbiegał on wyglądem od domu Brownów, można by go nazwać jego zupełnym przeciwieństwem. Był przestronny, bogato zdobiony błyszczącymi przedmiotami. Podłogę zamiast drewna zdobił marmur. Miejsce gdzie ceniono luksus. Przywiodło mu na myśl jeden z hoteli, w którym przez jakiś czas pomieszkiwał wraz z zespołem. Drogi, luksusowy, ale zimny. Mimo wszystko był tam basen i dobre jedzenie, także nie można narzekać.

Nagle pani domu zatrzymała się i zawołała kogoś z innego pokoju. Podeszła do niej mocno umalowana, ubrana na czarno nastolatka z dość nietypową również czarną fryzurą. Typ buntowniczki. Ciężko było nie zauważyć, że miała serdecznie dosyć dzisiejszego dnia.

- Marabelle, czy mogłabyś oprowadzić Billa po domu? To znajomy wujka Stevena. Poznalibyście się bliżej.

Uśmiechnął się do niej miło tylko po to, by w zamian uświadczyć wymownego przewrócenia oczami. „Dobra, przepraszam, że chciałem być miły…”

Podczas, gdy rodzina Brownów poszła zająć swoje miejsca przy stole Kaulitz ruszył w nieznane za zmęczoną życiem nastolatką. 

*

 
- Ostatni przystanek - toaleta. Koniec zwiedzania.
- Dzięki za oprowadzenie. Ładny dom.
- Taa.

Nic nie szło dobrze. Zwiedzanie domu było koszmarnie nudne, rozmowa się nie kleiła, atmosfera była nieprzyjemna. Bill ostatkiem sił starał się udawać zainteresowanie. Ciężko robić coś, czego efektów nie widać.

Dziewczyna bez słowa odwróciła się i zniknęła za drzwiami jednego z pokoi. Przez sekundę chłopak zdołał dostrzec pokryte plakatami ściany. Gdzieniegdzie spod warstw papieru wydobywał się prawdziwy, ciemny kolor ścian. Także same drzwi „zdobiły” jakieś napisy oraz postacie wystylizowane niczym stereotypowi sataniści. Mógłby przysiąc, że gdzieś przemknął mu też napis „Slipknot”. Tak czy inaczej, nie miał ochoty tego sprawdzać. Mrok, depresja, śmierć – to nie jego klimaty. No i wolał nie narażać się swoją obecnością miłośniczce czerni. Jeszcze złoży go w ofierze czy coś…

Wszedł do łazienki, by poprawić włosy. Zamknął drzwi na klucz.

*

Niepewnie schodził po schodach, mając nadzieję, że nie zgubi się w tym olbrzymim domu.

- O, jesteś wreszcie. A gdzie Marabelle?

Kątem oka dostrzegł w pokoju suto zastawiony stół i zgromadzonych przy nim gości razem z rodziną Brownów.

- Poszła coś wziąć z pokoju – odparł nieco speszony, widząc, że wszyscy mu się przyglądają. Normalnie nie miałby z tym problemu, ale odkąd był sam, bez brata i zespołu, czuł się niezbyt pewnie. Szczególnie, że nie miał innego wyjścia jak posługiwać się swoim niezbyt pięknym angielskim.
- Jak to ona, zawsze roztrzepana! Proszę, siadaj.

Posłusznie zajął wskazane przez panią domu miejsce.

Na szczęście dla niego nie wzbudził zbyt dużego zainteresowania swoją osobą. Kilka standardowych pytań typu: „skąd jesteś?”, „gdzie chodziłeś do szkoły?”, „czy studiujesz?”. Czasami odpowiadał sam, czasem odpowiadał za niego Steven. Według oficjalnej, przyjętej wcześniej wersji był synem znajomego. Przyjechał na jakiś czas pomóc przy pracy. To brzmiało lepiej niż: porzucony przez wszystkich sławny piosenkarz znaleziony pogryziony w lesie. Fakt, iż tak naprawdę przebywał w kraju wbrew prawu (bo nie miał jak udowodnić, że jest inaczej, nie posiadał żadnych dokumentów) tym bardziej wolał przemilczeć. Po co robić Brownom zły PR? Ukrywają przestępcę. A gdyby ktoś doniósł o tym na policję?

W pewnym momencie rozmowa zeszła na, jak mu się wydało, dość znany wszystkim obecnym tor.

- Kiedy wreszcie wyprowadzicie się z tej rudery?
- Rudery?
- Z tej dziury w środku lasu.
- Lubimy ten dom – protestował Steven. – Nie zamierzamy się stąd wynosić tylko dlatego, że tobie się on nie podoba.

Kaulitz w ciszy jadł swoją porcję sałatki, gdy poczuł, że ktoś stuka go w ramię.

- Nie przejmuj się. To stały punkt Wigilii u cioci – powiedziała cicho Erika.

„No dobra. Skoro tak lubią.”

*

- Przyjedźcie jakoś niedługo! Miło było cię poznać Bill!

Uśmiech i ulga na twarzy drwala, kiedy mieli jechać do domu, były bezcenne.

Podczas gdy Avril żegnała się ze swoją siostrą, Bill z Eriką pakowali razem prezenty do samochodu. Tradycja nakazuje odpakować je dopiero następnego dnia, a nie było możliwości nocowania u Marlene. Steven by tego zwyczajnie nie wytrzymał. Chyba, że by spał w samochodzie, ale jak by to wyglądało? Woleli dać za wygraną.

Było już późno, gdy wyjechali w drogę powrotną do domu. Jechali w ciszy. Avril słuchała wiadomości. Stare radio trzeszczało co kilka dźwięków.

Minęli zabudowania, jechali szeroką drogą przecinającą jakieś pole. Korzystając z okazji, blondyn spojrzał w niebo. Księżyc był tej nocy wyjątkowo piękny. Rzadko go widywał. Wysokie drzewa zwykle wszystko zasłaniały, a jak nie one to chmury.

„W Loitsche nigdy nie miałem z tym problemu.” – przeszło mu przez myśl. „Ciekawe, jak tegoroczna Wigilia. Czy Tom znowu kupił komuś skarpetki…”

- O czym myślisz?

Zdziwiony odwrócił się od okna. Nie wiedział, że ktoś go obserwuje.

- Wysłałeś im kartkę?
- Komu? – zapytał spokojnie.
- Rodzinie – odpowiedziała dziewczynka. – Widzę, że o nich myślisz.
- Nie wysyłałem – powiedział cicho, ponownie odwracając się do okna. Księżyc świecił tak jasno.
- Czemu?
- Nie uwierzyliby, że to ode mnie – westchnął. – Obcy ludzie potrafili wysyłać listy do mojej rodziny, podszywając się pode mnie czy mojego brata. Kiedyś mieliśmy przez to spore problemy. Od tego czasu nie ufamy już żadnym listom.
- Nie poznaliby twojego pisma?
- Łatwo je podrobić, uwierz mi – przejechał opuszkiem palca po szybie. Nakreślił linię na zaparowanej powierzchni.
- A gdybyś dodał swoje zdjęcie?
- To samo. To samo… - dodał ciszej.
- Powinieneś jednak spróbować. Co ci szkodzi?

Chłopak spojrzał w niebo, które powoli chowało się za czubkami drzew. Gwiazdy i księżyc także znikały w zielonej leśnej gęstwinie.

„Nie chcę serwować im bólu, a sobie nadziei.”

*

- Bill, wstawaj! Wstawaj!

Warknął niemiło, próbując przegonić natrętną istotę. Nawet machnął ręką, ale podświadomie wiedział, że to nic nie da. Spojrzał na dziewczynkę morderczym wzrokiem.

- Wstałbyś leniu – blondynka chwyciła go za rękę. – No chodź!
- Dlaczego? – jęknął nieprzytomnie, wyrwawszy się z uścisku. Przejechał ręką po głowie. Włosy odrastały mu dość szybko. Już niedługo będzie mógł narzekać na wpadającą w oczy grzywkę.
- Domyśl się – fuknęła i wyszła z pokoju.

Szybko zarzucił na siebie bluzę i poczołgał się za dziewczynką. Po drodze potknął się o dywan, zahaczył o framugę, by wreszcie wylądować na podłodze w salonie, tuż przy choince. Erika buszowała pod gałęziami w poszukiwaniu prezentów.

- A twoi rodzice? – ziewnął Bill.
- Za chwilę przyjdą. O, popatrz! Ten jest dla mnie!

Z radością zerwała z pudełka kolorowy papier i rozpoczęła walkę ze wstążką. Dwudziestolatek, wciąż śpiący, rozejrzał się po pokoju, by namierzyć wzrokiem, a potem przynieść małej nożyczki.

- Dzięki – rzuciła pospiesznie i z radością przecięła splątaną wstążkę.

Chłopak obserwował, jak rozradowana dziewczynka skakała po rozpakowaniu każdego kolejnego prezentu. Nieważne, czy był to szalik, czy laptop, uśmiechała się szeroko i przede wszystkim szczerze. Zrobiło mu się ciepło na sercu. Lubił oglądać radujących się ludzi.

- A ty nie rozpakowujesz?

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Widziałam, co najmniej jeden prezent dla ciebie – powiedziała, po czym wróciła do buszowania pod świątecznym drzewkiem. – O, trzymaj!

W ostatniej chwili chwycił małe kwadratowe pudełko. Był zaskoczony, nie spodziewał się niczego dostać.

Naglący wzrok dziewczynki zmusił go do otwarcia paczki. W przeciwieństwie do małej, starał się postąpić z opakowaniem w miarę delikatnie. Jeszcze bardziej od samego faktu dostania czegokolwiek, zaskoczyła go zawartość podarku. Nie liczył na cokolwiek, a dostał komórkę. Poczuł na głowie czyjąś dłoń.

- Nie martw się, część wziąłem z twojej wypłaty – zaśmiał się Steven i zaczął tarmosić jego włosy.
- Ał! Stop!
- Zerknij pod choinkę, może jeszcze tam coś znajdziesz – zachęcała go stojąca przy mężu Avril.

Tego ranka Bill znalazł jeszcze kilka rzeczy, w tym słodycze i długo wyczekiwane dokumenty. Szkoda tylko, iż doświadczając tak wspaniałego świątecznego poranka jakoś mniej cieszył się z otrzymanych rzeczy. Wiedział, z czym się wiążą.

*

Co chwilę poprawiał sobie szalik. Było tak cholernie zimno, ale zawilgocony parą materiał doprowadzał do go szału. Dobrze, że chociaż rękawiczki sprawdzały się na taką pogodę.

Razem z rodziną Brownów stał przy samochodzie, spoglądając w bezchmurne niebo. Księżyc świecił słabiej niż kilka dni temu, lecz to nie było ważne. Nie tej nocy.

Mała blondyneczka niecierpliwiła się coraz bardziej. Jak widać, cierpliwość nie jest jej najmocniejszą stroną. Tak jak w przypadku Billa.

- 3…2…1!

Światła rozbłysnęły ze wszystkich stron. Niebo zapłonęło od takiej ilości sztucznych ogni. Najwięcej petard wybuchało oczywiście nad miastem, ale nie brakowało też i tych rozbłyskujących nad pobliskimi mniejszymi miejscowościami. Nawet z polany, na której stali nasi obserwatorzy, ktoś usiłował puścić kilka rac.

- Szczęśliwego Nowego Roku! Pomyślcie życzenia!

Wszyscy razem wypili po kieliszku szampana.

Cudowna gra świateł trwała jakieś piętnaście minut, choć jeszcze w drodze powrotnej Bill doglądał pojedynczych błysków petard wystrzelonych prawdopodobnie przez jakichś spóźnionych imprezowiczów.

„Oby ten rok był lepszy od poprzedniego.”
Drache

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz