17.04.2013

Między Światami

nieFF

Między Światami



Nie pamiętam, jaki to był dzień ani jaka była pogoda. Jedyne co pamiętam to strach i stres, które trawiły moje nieszczęsne ciało. Miały ku temu powód. Pierwszy raz w moim dość krótkim wtedy życiu miałem zamieszkać sam. No, może niezupełnie sam, ale nadal wydawało mi się to lepsze niż perspektywa spędzenia kolejnych miesięcy na garnuszku rodziców. Miałem 24 lata i niewielką wiedzę o świecie. Byłem świeżo po studiach, a wcześniej rzadko opuszczałem rodzinny dom. Mama zawsze odciągała mnie od wszelkich „szalonych” pomysłów.

Taksówka podjechała na parking sporego strzeżonego osiedla. Kierowca spytał mnie, czy aby niepotrzebna mi pomoc z bagażami. Odparłem, że nie. Jak by to wyglądało? Młody, zdrowy chłopak nie potrafi poradzić sobie z torbą i plecakiem?

Dopiero później doszedłem do wniosku, że w tamtej sytuacji pomoc nie byłaby złym pomysłem…

*

Po kilku minutach błądzenia po klatkach schodowych i dotarciu windą na właściwe piętro wreszcie znalazłem się pod właściwymi drzwiami. Moje nowe lokum, miejsce na ziemi. Wziąłem głęboki wdech i zadzwoniłem do drzwi. Zapomniałem, że w kieszeni mam klucz.

Nie czekałem długo. Już po chwili do moich uszu dobiegł dźwięk przekręcanego zamka. W wejściu stanął mój nowy współlokator.

- Hej, Bruno! Fajnie cię zobaczyć po latach. Pomóc ci z torbami?
- Hej, nie, nie trzeba. Dam sobie radę, ale dzięki.

Z ulgą załadowałem swoje rzeczy do wąskiego przedpokoju. Pot lał się ze mnie strumieniami.

- Odpocznij chwilę. Na pewno jesteś zmęczony podróżą.

Zostawiwszy wszystkie bagaże na podłodze, poszliśmy we dwójkę do salonu, gdzie zasiedliśmy na  skórzanej kanapie. Ciemne meble idealnie pasowały do tego pomieszczenia. Pokój był jasny i przestronny. Po latach spędzonych w mieszkaniu w kilkudziesięcioletniej kamienicy takie lokum wydawało się dla mnie szczytem luksusu.

- Podoba ci się?
- Żartujesz? Wygląda świetnie!
- Cieszę się.

Tobiasz spoglądał na mnie z ciepłym uśmiechem na ustach. Był moim kolegą z liceum, choć to raczej za dużo powiedziane. Chodziliśmy do tej samej klasy, lecz rozmawialiśmy ze sobą może raz czy dwa.

- Bardzo się zmieniłeś przez te lata – zauważyłem, patrząc na niego.
- Każdy kiedyś dorasta.

Zapamiętałem go jako buntownika, który wiecznie ściągał na siebie kłopoty. Wyróżniał się swoim strojem i wymyślnymi, wielobarwnymi fryzurami. Czasami kolor włosów zmieniał częściej niż bieliznę. Nie był lubiany, ale nigdy nie wyglądał na kogoś, kto by się tym przejmował. Samotnik chodzący własnymi ścieżkami. Od tego czasu najwyraźniej wiele się zmieniło. Tamtego dnia obok mnie siedział szczupły, wesoły chłopak ubrany w wyprasowaną, białą koszulę i ciemne spodnie. Nadal miał długie włosy, lecz były one ułożone i związane nierzucającą się w oczy gumką. Wyglądał bardzo profesjonalnie.

- Czym się teraz zajmujesz?
- Praca biurowa w jednej z korporacji. Organizacja spotkań, konferencji. A ty?
- Na razie nic. Skończyłem ekonomię i będę rozglądać się za pracą.
- W takim razie trzymam kciuki. Na pewno ci się uda, zawsze byłeś dobry z matmy – rzekł przyjaźnie.

W niczym nie przypominał cichego buntownika sprzed lat.

- Rozgość się i rozejrzyj po mieszkaniu. Cały salon jest twój, tak jak się umawialiśmy. W kącie stoi szafa na ubrania. Masz też zasuwane drzwi, gdybyś potrzebował prywatności.
- Wielkie dzięki, naprawdę. Jeśli będziesz stąd czegoś potrzebował…
- Raczej nie będę – powiedział łagodnym tonem. – Nigdy nie korzystałem z tego pomieszczenia. Teraz pozwól, że pójdę do siebie. Mam sporo pracy i potrzebuję spokoju. Pogadamy wieczorem przy kolacji.
- Ok. Nie będę ci przeszkadzał.

Kiwnął głową i udał się w swoją stronę. Ja w tym czasie postanowiłem zająć się moimi sprawami. Już miałem otworzyć torbę z rzeczami, kiedy zadzwoniła mama.

*

Nazajutrz pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po otwarciu oczu, było przejrzenie aktualnych ofert pracy. Jeszcze będąc u rodziców odpowiedziałem na kilka, ale słysząc co nieco o sytuacji na rynku pracy, postanowiłem nie czekać na odpowiedź, lecz dalej rozsyłać aplikacje.

Tego ranka wstałem dość wcześnie, więc miałem szansę natknąć się na Tobiasza, który właśnie wychodził z domu. „Chodzący ideał” pomyślałem o nim. W jego ubiorze nie dało się dostrzec ani jednej skazy.

- Już na nogach? – zagadnął, widząc mnie przez uchylone drzwi do salonu.
- Im wcześniej tym lepiej – odpowiedziałem. Chłopak potaknął. – O której wracasz? Może przygotuję jakiś obiad, czy coś.
- Mną się nie przejmuj – brunet machnął ręką. – Moje powroty do domu to jedna wielka niewiadoma. Możesz mi zostawić coś do odgrzania, jeśli bardzo chcesz.
- Jasne. Miłego dnia!
- Dziękuję i nawzajem!

Prędko przekonałem się, jak wiele prawdy kryło się w jego słowach. Przez dwa kolejne dni, podczas których głównie przesiadywałem w naszym wspólnym mieszkaniu, powroty Tobiasza miały miejsce o różnych porach, najczęściej jednak po godzinie dwudziestej.

Dla mojego współlokatora nasze mieszkanie było hotelem. Ciężko było mi to zrozumieć. Do tej pory dom kojarzył mi się jedynie z domem rodzinnym. Pomału zaczynałem tęsknić za moją okolicą.

W środę po południu dostałem pierwszy telefon z odpowiedzią na moje zgłoszenie. Później był następny i jeszcze kilka. Naładowało mnie to nową solidną dawką optymizmu. Może nie skończę tak, jak duża część moich znajomych.

Nawiązując do tematu moich znajomych, z okazji przeprowadzki postanowiłem w czwartek wieczorem zorganizować małe spotkanie. Nie potrafiłem skontaktować się z Tobiaszem, więc wysłałem mu wiadomość SMSem. Nie odpisał, lecz mimo wszystko uznałem, że kilka dodatkowych osób nie będzie mu przeszkadzać. Ostatecznie, będziemy przesiadywać głównie u mnie w pokoju.

Impreza była udana, nikt nie zachowywał się nieodpowiednio, a ostatni gość wyszedł przed dwudziestą drugą. Nim jednak nastąpiło ostateczne zakończenie spotkania byłem pewien, że usłyszałem szczęk drzwi wejściowych, lecz gdy wyjrzałem z salonu, w przedpokoju nie dostrzegłem nikogo. Tobiasz bezszelestnie przemknął do swojego pokoju.

Sytuacja powtarzała się ilekroć zapraszałem gości. Mój współlokator był prawdziwym mistrzem w tym, co robił, tj. w skradaniu się, rzecz jasna. Znajomi żartowali, że mieszkam pod jednym dachem ze szpiegiem bądź innym asem wywiadu. Momentami ta hipoteza wydawała mi się być całkiem prawdopodobna. Innym razem stwierdziliśmy, że Tobiasz jest magikiem. Również ta wersja zdawała się być całkiem do rzeczy.

Dzień po pierwszej imprezie w nowym lokum miałem zaplanowaną rozmowę kwalifikacyjną. Wstałem wcześnie rano, ponieważ chciałem wykorzystać przynajmniej kilka godzin na przygotowanie się. Poza tym przez stres nie mogłem spać.

Jakież było moje zdziwienie, gdy o godzinie piątej rano usłyszałem szum wody. „W porządku. Poczekam.” pomyślałem. „Prysznic nie zajmie mu przecież wiele czasu.”

Tak też zrobiłem. Minęło piętnaście minut, trzydzieści, godzina. Z tego wszystkiego zdążyłem uciąć sobie jeszcze krótką drzemkę. Gdy uchyliłem powieki, zegarek wskazywał na siódmą rano. Łazienka była pusta, tak samo zresztą jak całe mieszkanie.

Ziewnąłem głośno i poczłapałem do łazienki. Lustro wciąż było zaparowane. Przetarłem je dłonią.

Przemywszy twarz, sięgnąłem po ręcznik przy okazji zahaczając o coś dłonią. Puszka spadła na podłogę, robiąc przy tym o wiele za dużo hałasu. „Lakier do włosów” widniało na opakowaniu. Cóż, wygląd kosztuje. Kosmetyk nie był mój, więc stwierdziłem, że wstawię go do szafki Tobiasza. Tak było bezpieczniej i dla lakieru, i dla mnie.

Kiedy uchyliłem białe drzwiczki, moje oczy przybrały kształt dwóch spodków. Tylko refleks uchronił mnie przed stosem najróżniejszych puszek i buteleczek wysypujących się ze schowka. Na moje szczęście nic nie spadło na podłogę. Jedynie lakier do paznokci wylądował w zlewie. Tak, czarny lakier do paznokci. Wstawiłem go do szafki i szybko zamknąłem drzwiczki. Nie zamierzałem o nic pytać.

*

Rozmowa poszła mi całkiem nieźle, tak samo jak dwie kolejne. Mimo to w piątek wieczorem nie myślałem już o niczym innym jak o powrocie do domu na weekend. Nie udało mi się pożegnać z Tobiaszem, który jak zwykle zniknął nie wiadomo gdzie i prawdopodobnie wróci do mieszkania
dopiero o zmierzchu. Zostawiłem mu karteczkę z informacją o wyjeździe, to powinno wystarczyć. Później po prostu wyszedłem z domu z zamiarem znalezienia zamówionej przez siebie taksówki.

U rodziców zostałem powitany jak żołnierz wracający z misji. Od razu dostałem jedzenie, moje brudne ciuchy wylądowały w pralce, a ja musiałem zmierzyć się z całą serią pytań. Siedziałem w jadalni jak na spowiedzi, relacjonując każdy dzień mojego pobytu w centrum miasta. To nic, że moje nowe lokum znajdowało się jedynie kilka kilometrów od mieszkania rodziców. Mama traktowała moją wyprowadzkę bardzo poważnie, chyba nawet dużo poważniej niż ja sam. Ojciec nie mówił nic. Ciekawiło go tylko, jak poszło mi na rozmowach kwalifikacyjnych i czy dostałem już jakąś ofertę pracy. Mama oczywiście od razu go zgromiła, gdyż, jak stwierdziła, ojciec mnie stresuje. Od tej pory nie odezwał się ani słowem.

Posiedziałem u rodziców do niedzieli i wieczorem wróciłem już do siebie. Powitały mnie zamknięte drzwi. Duża odmiana po wizycie w domu.

- Tobiasz? – zapytałem niepewnie. Tak jak się spodziewałem, mieszkanie było puste.

Wrzuciłem plecak do salonu i skierowałem się do kuchni. Wyprułem z domu tak szybko, że zapomniałem czegokolwiek zjeść. Mój żołądek głośno protestował przeciwko takiemu traktowaniu.

Idąc do celu, musiałem minąć drzwi do pokoju mojego współlokatora. Zatrzymałem się przy nich.  Pokój Tobiasza był jedynym pomieszczeniem, którego nie zwiedziłem. Tobiasz nigdy mi tego nie proponował, więc nie nalegałem, choć nie ukrywam, intrygowało mnie, co znajduje się za drzwiami obitymi grubą warstwą tłumiącego wszelkie dźwięki materiału.

Pociągnąłem za klamkę, zamknięte jak zwykle. I tym razem musiałem obejść się smakiem.

Do mojego nosa zakradał się specyficzny zapach. Pojawiał się za każdym razem, gdy przechodziłem obok tego pokoju. Woń kojarzyła mi się ze starociami i stęchlizną. Najwyraźniej Tobiasz rzadko wietrzył sypialnię.

Wróciłem do swoich zajęć. Momentalnie straciłem apetyt.

*

Obudził mnie szum wody. Poderwałem się zdezorientowany i rozejrzałem dookoła. Zegarek na stole wskazywał drugą w nocy. Przekląłem wściekły. Akurat kiedy chciałem się porządnie wyspać…

Nie wiem, o której wrócił i dlaczego tak późno. Nie interesowało mnie to. Byłem zbyt wściekły wyrwaniem mnie ze snu.

*

Następnego dnia, o dziwo, udało mi się trafić na Tobiasza. Co więcej, jedliśmy razem kolację.

- Dostałem robotę. Jutro mam pierwszy dzień – oznajmiłem zadowolony. Chłopak odpowiedział uśmiechem.
- Gratulacje – powiedział miło.

Korzystając z okazji, postanowiłem dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

- Idę na rano, więc chciałbym się wyspać. Tak tylko mówię. Wczoraj brałeś prysznic dość późno i…
- A, tak. Obudziłem cię? Przepraszam, nie chciałem. Wróciłem dość późno i nie miałem czasu się ogarnąć.
- Byłeś w domu?
- Można tak powiedzieć. Nie martw się, dzisiaj nie będę ci już przeszkadzał. Przynajmniej nie bardziej niż zwykle.
- Dzięki.

Niewiele się dowiedziałem. Chyba nie byłbym dobrym szpiegiem.

Intrygował mnie całym sobą. Nawet jego strój wydawał mi się podejrzany. Zawsze nosił koszule z długim rękawem i czarne, dopasowane spodnie. Czyżby po prostu lubił taki strój? Możliwe, ale mało prawdopodobne.

Nie mogłem go rozgryźć i doprowadzało mnie to do szału. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego. Każdą wolną chwilę spędzałem na obserwacji lub rozmyślaniach. Dlaczego on jest taki tajemniczy? Co ukrywa? Nikt nie zamyka pokoju, jeśli nie ma w nim nic do ukrycia.

Jak na złość nie mogłem nic znaleźć. Tobiasz zdawał się być człowiekiem idealnym. Był cichy, uprzejmy, ułożony, nie odzywał się niepytany. Jego ubranie zawsze było czyste, świeże, pachnące i idealnie dopasowane do jego szczupłej sylwetki. Moja matka byłaby zachwycona takim synem. Jego rodzice z pewnością też byli z niego dumny. Tak przypuszczałem, bo przecież nigdy o nich nie wspominał.

Mój współlokator wychodził rano z mieszkania i wracał dopiero późnym wieczorem. Gdy tylko przekraczał próg domu, od razu kierował się do swojego pokoju. Zwykle nawet nie zahaczał o kuchnię. Jedynym pomieszczeniem, które odwiedzał poza swoim własnym, była łazienka, a i tak nie zostawiał w niej prawie żadnych śladów swojej bytności. Człowiek-widmo.

Dopiero pewne wydarzenie rzuciło mi trochę inne światło na jego osobę.

*

Tego dnia siedziałem nad zleceniem, a właściwie przysypiałem nad nim, do późnych godzin nocnych. Pracowałem nad wielką bazą danych. W pewnym momencie, jak gdyby nigdy nic, zadzwonił telefon. O trzeciej w nocy! Błyskawicznie wróciłem do życia. Dawno nie słyszałem tak koszmarnego dzwonka. To nie była zwykła melodyjka. „Wycie” to najłagodniejsze określenie na to, co uderzyło w moje uszy.

Nieprzytomnie doczołgałem się do kuchni, skąd dobiegał ten piekielny dźwięk. Gdy podniosłem urządzenie, ono akurat przestało dzwonić. Na wyświetlaczu widniało czyjeś imię.

- Tobiasz, weź swój telefon! – powiedziałem dość głośno, pukając w futrynę jego drzwi. Żadnej odpowiedzi. Spał i nic nie słyszał zza swojej dźwiękoszczelnej bariery.

Zrezygnowany odruchowo chwyciłem za klamkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy drzwi ustąpiły.

Długo nie walczyłem ze swoim sumieniem. Wszedłem do środka.

Uderzył mnie obrzydliwy zapach. Mieszanka wielu rzeczy, których wtedy jeszcze nie znałem, a i nie miałem prawa znać. Spalenizna, trociny i alkohol. Dużo alkoholu. Ściany pokoju pomalowane były na ciemny kolor. Nie widziałem dokładnie jaki, gdyż jedynym źródłem światła w tym zagraconym pomieszczeniu był niewielki telewizor stojącym na szafce w rogu pokoju. Bałem się dotykać czegokolwiek. Wszędzie walały się butelki, paczki po papierosach i cała masa innych śmieci. Plastikowe woreczki, folia aluminiowa… Gdzie ja trafiłem?

Spojrzałem na obraz na szklanym ekranie. Nagranie z jakiegoś koncertu rockowego. Nigdy nie interesowały mnie takie rzeczy. Hałas, pot, bród, alkohol – to nie dla mnie. Nie rozumiałem ludzi, którzy chadzali na podobne spędy mrocznych wariatów. Wieczór z dobrą książką wydawał się mi nieporównywanie lepszy.

Na ścianach pokoju wisiały plakaty, a z jednej strony znajdowało się także kilka drewnianych półek, które wprost uginały się od medali, pucharów i jakichś nagród. „Najlepszy zespół rockowy 2007”, „Najlepsze występy live”, „Przebój rockowy 2008” – tylko te tytuły udało mi się odczytać, a było ich znacznie, znacznie więcej. Wszystkie jednak zdawały się mieć na sobie daty dość odległe. Co najmniej kilka lat wstecz.

Pod półkami, w rogu pokoju stała kanapa. Wyglądała na mocno nadgryzioną zębem czasu. Ktoś na niej spał. Wytężyłem wzrok, żeby przyjrzeć mu się bliżej. Nie znałem tego człowieka. Chłopak ubrany jedynie w czarne podarte jeansy. Jego długie, postrzępione, czarne włosy były rozrzucone na poduszce. Na jego twarzy dostrzegłem mocny makijaż. Wzdrygnąłem się, gdy zobaczyłem jego ramiona i klatkę piersiową pokryte licznymi tatuażami. Nigdy nie kojarzyły mi się dobrze. Po co szpecić swoje ciało?

Nagle coś mnie tknęło. Skierowałem wzrok ku obrazowi na telewizorze. Akurat trafiłem na przerwę, podczas której jeden z muzyków „rozmawiał” z tłumem. Przyjrzałem się jego twarzy, po czym spojrzałem na śpiącą postać. Zrobiłem to jeszcze raz, a potem znowu. Telewizor, kanapa, kanapa, telewizor. Ten makijaż, rysy twarzy… Wszystko zaczynało układać się w logiczną całość.

Zawadziłem kolanem o niski stolik. Butelki na jego blacie zatrzęsły się niebezpiecznie. Przypomniałem sobie, po co tu przyszedłem. Wsunąłem telefon pomiędzy piwo i jakieś papierki. Urządzenie przylgnęło do lepkiej powierzchni. Obrzydlistwo…

Mdliło mnie od odoru tego miejsca. To nie był mój świat. Chciałem stąd jak najszybciej zniknąć.

Ciepłe powietrze podrażniło mój policzek. Poczułem ucisk w klatce piersiowej. Coś było nie tak. Niepewnie uniosłem wzrok. Ujrzałem postać stojącą zaledwie kilkanaście centymetrów ode mnie. Nigdy nie czułem takiego przerażenia, jakie spłynęło na mnie w tamtej chwili.

- Precz mi z oczu – Tobiasz wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać.

*

Przez następne dni unikałem go jak ognia, co nie było wcale takie trudne. Mój współlokator już prawie w ogóle nie bywał w domu. Zastanawiałem się, czy ma to związek ze mną, czy co innego było przyczyną takiego stanu rzeczy.

Nigdy nie zamieniłem z nim słowa o tym, co się stało. Nie zamieniłem z nim też słowa w ogóle. Nie było ku temu okazji.

Krótko po mojej wizycie w jego prywatnym królestwie zwolnili mnie z pracy. Chodziło nie tylko o moje zlecenie dotyczące baz danych. Nie wytrzymałem narzuconego mi tempa i zawaliłem kilka projektów. Nie przejąłem się zbytnio, ponieważ miałem do czego wrócić.

Po krótkiej rozmowie z rodzicami zdecydowałem się na powrót do domu. Szybko spakowałem swoje rzeczy, a całą kwotę mającą pokryć koszty mojego mieszkania z Tobiaszem przez cały ten czas zostawiłem na stole w salonie wraz z krótką notką pożegnalną. Teraz wiem, że to było dziecinne, ale wtedy wydawało mi się najlepszym wyjściem.

Zamknąłem ze sobą drzwi, a klucz wsunąłem pod wycieraczkę z nadzieją, że nikt niepowołany go tam nie znajdzie.

Potem uciekłem. Po prostu uciekłem i wróciłem do mojego starego, znanego sobie życia.

Dopiero po latach zrozumiałem, że rzeczywistość moja i rzeczywistość Tobiasza były dwoma odmiennymi rzeczami. Ja żyłem teraźniejszością, on nie potrafił do niej trafić. Może po prostu tego nie chciał.
Drache
***

Zupełnie nie fanfiction, ale przypuszczam, że można dość łatwo zgadnąć, kto był dla mnie bazą dla jednej z postaci. ;p ;)

A tak na marginesie: THNews planuje zorganizować w czerwcu zlot w Krakowie. Wybiera się ktoś? :P

14.04.2013

Oddech

Opowiadanie można potraktować jako nawiązanie do Verloren.

Tommy Joe RatliffxBill
Uwaga: yaoi

Oddech



Kolejny podmuch lodowatego wiatru ranił jego skórę. Osłabiał. Bił. Próbował ściąć z nóg, które ostatkiem sił utrzymywały w pionie szczupłe, młode ciało. Stopy ześlizgiwały się ze wzniesienia obolałe po brnięciu przez piasek. Nie pamiętał, kiedy i jakim cudem znalazł się w tym miejscu, ale to nie było ważne. Musiał przeżyć.

Szedł przed siebie, w górę. Z tej strony skały choć trochę osłaniały go przed zimnem.

Chciał wejść jak najwyżej, żeby rozeznać się w sytuacji. Nie miał kompasu ani drogowskazu. Mógł polegać jedynie na sobie. Nie widział też słońca ani księżyca. Niebo przysłaniały ciemne chmury.

Szczyt wciąż jeszcze znajdował się daleko poza jego zasięgiem, gdy czarnowłosy chłopak zarządził postój. Musiał odpocząć, w takim stanie nie wejdzie ani centymetr wyżej.

Spoczął, opierając się plecami o skałę. Brązowe oczy rozejrzały się dookoła. A może wejście na samą górę nie było konieczne? Kilkanaście metrów dalej dostrzegł dobry punkt widokowy. Półkę skalną. Przyjrzał się jej dokładniej. Zauważył coś jeszcze. Szczupła postać w jeansach i skórzanej kurtce stała tam, obserwując okolicę. Półdługie, jasne włosy poddawały się podmuchom wiatru. Mimo niepogody mężczyzna zdawał się opierać atakom chłodu. Był niewzruszony. Budził podziw w młodych, brązowych oczach.

Brunet próbował krzyknąć, lecz gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Sparaliżował je chłód i zmęczenie.

Wsparłszy się na jednej ze skał, podniósł się z ziemi i ruszył przed siebie. Kim był ten człowiek? Skąd się tu wziął? Może mógłby mu pomóc się stąd wydostać? Bardzo na to liczył. Był głodny i spragniony.

Z każdym krokiem zyskiwał możliwość dokładniejszego przyjrzenia się nieznajomemu. Był niższym od niego mężczyzną o raczej drobnej budowie i włosach wygolonych po jednej stronie głowy. Na odsłoniętym uchu błyszczał rząd kolczyków.

Zbliżał się coraz bardziej, lecz postać pozostawała niewzruszona.

„Musi być ciepły” – podpowiadał mu umysł. Ta myśl zdominowała jego odczucia. Potrzebował ciepła.

Był już tak blisko. Na wyciągnięcie ręki.

Nie myślał racjonalnie.

Przytulił się do obcego ciała. Zalało go przyjemne uczucie spokoju i bezpieczeństwa. Nie bał się odtrącenia. Nie brał go w ogóle pod uwagę. Delektował się bliskością.

Poczuł rękę na swoim ramieniu. Powiodła po jego ciele. Akceptacja? Było mu tak dobrze.

To było zbyt piękne, aby było prawdziwe.

Podniósł wzrok, by przyjrzeć się twarzy swojego wybawcy. Miał brązowe oczy, tak samo jak on.

Nagle wszystko zniknęło. Mężczyzna odepchnął go i ruszył w swoją stronę. Nie odwrócił się za siebie.

Brunet stracił równowagę. Za jego plecami rozciągała się przepaść. Krzyknął, ale było już za późno. Runął w dół. Ciemność pochłonęła jego ciało. Zalała twarz. Nie pozwalała oddychać.

Usłyszawszy krzyk, blondyn gwałtownie odwrócił się w stronę, z której zdawał się dochodzić straszny dźwięk. Cofnął się. Z przerażeniem dostrzegł, że na jego starym miejscu nikt nie stoi.

Postawił stopy przy krawędzi i niepewnie spojrzał w dół. Miał nadzieję, że się mylił. Nie chciał wyrządzić chłopakowi żadnej krzywdy. Chciał tylko spokoju.

Koła na ciemnej cieczy otaczającej wyspę nie pozostawiały wątpliwości, podobnie jak unosząca się na powierzchni dłoń.

Zbiegł w dół zbocza, próbując jak najszybciej dostać się na dół. Liczyła się każda sekunda. Robił, co było w jego mocy, ale zachowywał ostrożność. Nie mógł przecież sam zginąć.

Wreszcie znalazł się na plaży. Piasek był zimny, wręcz lodowaty, tak jak morze, które swoją gęstością przypominało bardziej bagno niż zbiornik wodny. Czy to w ogóle była woda?

Chłopak nie był daleko, choć z każdą chwilą zdawał się odpływać coraz dalej. Za moment mógł zupełnie zniknąć z widnokręgu. Fale i wszechobecna ciemność nie były po jego stronie.

Blondyn zrzucił z siebie kurtkę i wskoczył do „wody”. Zimno uderzało w jego ciało, a lepka ciecz hamowała ruchy. Walczył. Poczucie winy było zbyt silne.

Dostrzegł go dopiero, gdy już zaczynał tracić nadzieję. Oplótł bruneta ramieniem i uparcie ciągnął za sobą aż do samego brzegu. Na lądzie wydawał się być o wiele lżejszy…

Padł na piasek, dysząc ciężko. To jeszcze nie był koniec, choć on miał już dość. Z trudem przychodziło mu podniesienie się i przemieszczenie siebie oraz swojego młodszego towarzysza dalej od zdradzieckiej toni. Okrył go swoją kurtką.

Byli brudni, zmarznięci i przemoczeni, ale bezpieczni. Na lądzie przecież nic im nie grozi.

Wraz z odejściem emocji do umysłu mężczyzny zaczęły zakradać się pytania. Zastanawiał się, kogo właściwie ma przed sobą i skąd on się tu wziął. Może pomógłby mu się stąd wydostać?

Odwrócił się w stronę chłopaka. Jego serce stanęło.

Półprzymknięte oczy i usta desperacko usiłujące pochwycić powietrze. Starł błoto z jego twarzy. Bladość przebijała się przez warstwy brudu.

„No nie, nie rób mi tego… Oddychaj!” przemknęło mu przez myśl.

Drżał mu na rękach, a jego usta siniały. Był przerażony. Gasł w oczach.

Patrzył na mężczyznę, który wepchnął go w otchłań. Nie miał do niego żalu. Prosił tylko o jedno. O ratunek.

Palce, które zacisnął na czarnej, skórzanej kurtce zaczęły się rozluźniać. Łza spłynęła po bladym policzku, ściągając z niego resztki błota. Odpływał.

To był impuls. Blondyn przycisnął swoje wargi do obcych ust. W tamtej chwili obrzydzenie nie istniało.

Wdmuchnął powietrze. Kaszel. Nie udało się. Spróbował znowu, ale efekt był taki sam.

Przegrywał. Nie mógł sobie na to pozwolić.

Kolejną próbę przerwał dotyk drżących palców, które powiodły na jego policzku. Chłopak kręcił głową. Jego oczy łzawiły. Powieki zasuwały się.

Nie chciał go zostawiać.

Dłoń opadła na piasek.

Nie chciał pozwolić mu umrzeć. Nie tutaj. Nie na jego rękach.

W swoje ruchy włożył całego siebie. Determinacja dodawała mu sił. Wypuścił powietrze ze swoich płuc.

Nie słyszał już kaszlu. Nie czuł pod sobą nic.

Bał się, ale nie mógł tego okazać. Nie myślał o swojej sytuacji. Skupiał się na działaniu.

Kątem oka zerkał na wątłą klatkę piersiową. Wreszcie to dostrzegł. Upragniony ruch, w który udało mu się wprawić młode ciało. Później był następny i jeszcze jeden.

Radość nie trwała jednak długo. Gwałtowny skurcz i kaszel wstrząsnęły młodszym z dwójki. Wszystko na nic.

Blondyn opadał z sił. Tracił nadzieję. Z bólem popatrzył w poszarzałe tęczówki, które ponownie znikały za powiekami. Na jego oczach. Z jego winy.

- Przepraszam…

Przysunął się do sinych warg. Rozchylił je, by wykonać ostatnią już próbę. Powiódł palcami po bladym policzku. Wypuścił powietrze.

Tym razem nie było już kaszlu, nie pojawił się skurcz. Był wdech. Długi i głęboki.

Zamrugał zdziwiony, lecz nie miał czasu na zastanawianie się. Skopiował swoje ruchy. Usta przytknięte do ust. Dłoń przysunięta do młodej twarzy.

Wdech. Uniesienie się klatki piersiowej. Wdech. Drgnięcie zasuniętych powiek. Wdech. Niepewne spojrzenie zmęczonych oczu. Wdech.

Szybko zrozumieli, co robią nie tak. Brakowało im komunikacji i koordynacji swoich działań. Współpraca stanowiła klucz. Dotyk pomagał im się zgrać.

Na nowo zyskali siły do walki.

Blondyn był wytrwały. Nie chciał przestać. Jeśli będzie musiał, będzie oddychał za niego do końca swoich dni. Będzie jego płucami. Będzie tlenem. Do końca.

Nie zauważył dokładnego momentu, kiedy na jasną skórę napłynęły pierwsze kolory, a ciało zaczęło powracać do życia. Gdy ostatnie kawałki zaschniętego błota opadły na ziemię i zmieszały się z piaskiem, było po wszystkim. Chłopak znów przyłożył palce do policzka blondwłosego mężczyzny. Nie potrzebował już pomocy. Jego płuca pracowały prawidłowo.

- Dziękuję… – wyszeptał, jak gdyby obawiając się, iż ciemność może w każdej chwili powrócić i spętać jego ciało.

Blondyn obdarzył go uśmiechem i przeczesał palcami kosmyki, pomiędzy które zdążyły się wkraść drobinki piasku. Brązowe oczy, choć wyraźnie zmęczone, tętniły życiem. To samo wyrażał kolor roześmianych ust.

Ułożyli się na plaży, tuż obok siebie. Nie byli już sami i nie musieli być. Nie chcieli.

„Potrzebowałem go…”
„Chciałem być potrzebny…”
„Ktoś mnie pragnął…”
„Liczył się dla mnie bardziej niż inni…”

Słońce wyjrzało zza chmur, aby ogrzać ich zmarznięte ciała. Nie spieszyli się z odejściem. Nie chcieli odchodzić. Razem było im ciepło. Razem byli bezpieczni.
Drache

***

Mam nadzieję, że tekst przypadł Wam do gustu. :)

Korzystając z okazji, zapytam, co powiecie na krótkie opowiadanie, które nie jest ff? Mam jedno w zanadrzu i wala mi się w plikach, a może ktoś byłby chętny na jego przeczytanie? ;p

Pozdrowienia!