Zaczął się dla
niego ciężki okres. Zarówno tegoroczna jesień jak i zima nie zapowiadały się
ani ciekawie, ani lekko. Siła wyższa zmusiła go do ponownej nauki dni tygodnia,
o których zupełnie zapomniał podczas wakacji. Teraz nie miał wyjścia. Od
poniedziałku do piątku musiał wstawać wcześnie rano, by odprowadzić Erikę na
przystanek autobusowy. W porannej pobudce pomagał mu czerwony, irytujący jak
diabli budzik, który każdego dnia mozolnie wywiązywał się ze swojego obowiązku,
starając się obudzić chłopaka na czas. Zwykle kończył przygnieciony poduszką.
Po porannym
spacerze Bill miał godzinę na zjedzenie czegoś i wypicie kawy, później jechał
ze Stevenem w teren. Na jesieni i w zimie zawsze znalazło się coś do roboty. To
była jego „dobrowolna” praca tymczasowa. Mimo iż Brown oficjalnie nie był już
leśniczym, starał się jak najwięcej pomagać swoim dawnym współpracownikom.
Chyba po prostu nie potrafił rozstać się z zawodem. Musiał kiedyś stanowić dużą
część jego życia. Na pewno było to też dla niego ważne źródło zarobku, co
prawda nie do końca legalnego, ale zawsze. Oficjalnie był jedynie drwalem.
Zaskakujące, nieprawdaż?
- Dzisiaj
zajmiemy się paśnikami.
- Czym?
- Paśnikami.
- Nie wiem, co
to.
- Będziemy
karmić zwierzęta w lesie.
- Aha.
Kaulitz wciąż
pracował nad swoim ubogim słownictwem, ale nic nie mógł poradzić na to, iż jego
obecny słownik był nadal dość ubogi. Urodził się Niemcem, do cholery, a w
szkole nikt nie uczył go jakiegoś specjalistycznego słownictwa. Dużo podłapał
na wyjazdach z zespołem, lecz mógł być pewien, że wyrażenie „hay rack” nie
padło ani razu podczas żadnej z tras promocyjnych czy koncertowych.
Po podróży w
większości leśnymi drogami dotarli wreszcie do jakiegoś budynku należącego do
leśniczych. Był całkiem spory, częściowo obity drewnem, a częściowo pomalowany
w brązowo-zielone wzory.
Wyszli z
samochodu i udali się na tył budynku. Czekał tam na nich dobrze zbudowany, choć
niski, niedogolony mężczyzna.
- Dobrze, że
jesteście. Mam dla was kilka worków. Są w furgonetce, tej co zwykle. Tu są
kluczyki i dokumenty.
Bez zwłoki
Brown wziął użyczane mu przedmioty i razem ze swoim towarzyszem udali się do
biało-czarno-ubłoconej furgonetki, by za kilka chwil odjechać w siną dal.
*
- Chwyć z
drugiej strony.
Ledwo trzymał
się na nogach. Wór wypełniony paszą z całą pewnością ważył więcej niż on sam.
Nie będzie lekko, a worków było jeszcze z pięć…
- Trzymasz
się? – rzucił brodacz, gdy zbliżali się do pierwszego z paśników.
- Ciężkie… -
zdołał jedynie jęknąć. Jeszcze kilka kroków…
Rzucili wór
tuż przed drewnianą konstrukcją. Bill usiadł na ziemi, ciężko oddychając. Jego
ręce drżały od niespodziewanej dawki solidnego wysiłku. Pochylił się wprzód, by
dać odpocząć mięśniom.
- Nie
przesadzaj. Nie było tak źle – powiedział Steven, przecinając nożem worek. –
Wstawaj, musimy to wszystko władować na górę.
Jęknął
bezradnie, po czym podniósł się i zaczął ładować różnoraki pokarm do paśnika.
Jakaś słoma, najcięższe w tym wszystkim – owoce, jakieś ziarna. Od ciągłego
pochylania się i prostowania rozbolały go plecy.
- Ała –
wydusił z siebie, rozcierając bolący kręgosłup.
- Przestań
jęczeć. Jeszcze dużo pracy przed nami.
Chłopak
zupełnie się załamał.
*
Byli w połowie
pracy, gdy Bill uznał, że nie da rady wykrzesać ze swojego ciała ani odrobiny
energii więcej. Półprzytomny z bólu i zmęczenia odpoczywał na przednim
siedzeniu. Co jakiś czas dochodziły do niego wyrwane z kontekstu słowa. Coś na
temat „tej dzisiejszej młodzieży”, jednak w tamtej chwili mało go to obchodziło.
Marzył o łóżku, o miękkim łóżku. Tak bardzo go pragnął. Miękki materac,
poduszka, pościel, nawet piórka muskające jego skórę wydawałyby się wtedy
przyje… Piórka?!
- Wstawaj
księżniczko – zaśmiał się Steven. W dłoni trzymał pióro jakiegoś tutejszego
ptaka.
„Niech cię
szlag człowieku!”
Nieporadnie
wygramolił się z auta i podszedł do bagażnika. Worek w górę! Jeden krok, drugi,
trzeci. Kolejny paśnik. Ponownie usiadł na ziemi. Nóż. Jedna garść, druga,
trzecia, czwarta. Irytujące puknięcie w ramię, potem w głowę. Spojrzał złowrogo
na swojego towarzysza, ale zaraz! Skoro on jest przed nim, to kto…
- Nie ruszaj
się. Spokojnie – szepnął Brown, patrząc na znieruchomiałego młodzieńca. To
tylko bardziej go przeraziło. Musiał być blady jak ściana, gdy odwracał się za
siebie. Tuż przed jego twarzą pojawił się nos. Duży czarny nos. Las dawno nie
słyszał tak przerażającego wrzasku.
*
Brodacz nie
miał litości dla dwudziestolatka, którego dumnie mianował „Postrachem Łosi”.
Kaulitzowi nie było do śmiechu, mimo że w głębi serca cieszył się, iż
wystraszone zwierzę go nie zaatakowało. Powinien był zachować się spokojniej w
obecności czegoś, co mogłoby go bez większego wysiłku stratować. Czasem jednak
emocje górują nad rozsądkiem, szczególnie u niego.
Udało mu się
wymigać od pracy przy ostatnim worku. Spoglądając na swojego pomocnika, Brown
stwierdził tylko, że „na dzisiaj wystarczy”, po czym wyszedł z samochodu. Auto
lekko podskoczyło, gdy brodacz zdjął z bagażnika ostatni worek. Szybko uporał
się z dodźwiganiem go na właściwe miejsce.
Blondyn
znużony przysypiał na siedzeniu. Jeszcze wodził wzrokiem po okolicy, lecz czuł,
iż z każdą sekundą odpływa coraz dalej i dalej wprost do krainy snów.
Przypadkowo zerknął w tylne lusterko. Drzwi mocno trzasnęły. Chłopak pobiegł
głębiej w las. Nie zareagował na wołanie zaniepokojonego mężczyzny. Jego
znalezisko było zbyt cenne. „Czy to możliwe?”
Kolana
spoczęły na miękkim mchu, który ugiął się pod ich ciężarem. Dwudziestolatek
ściągnął z głowy wystający spod skórzanej kurtki kaptur. Westchnął. Wyciągnął
przed siebie rękę, lecz zatrzymał ją tuż przed celem. To było takie dziwne. Nie
spodziewał się nigdy więcej spotkać swojego dawnego przeciwnika, a już na pewno
nie w takim stanie.
Srebrzyste
futro mieniło się w blasku słońca, jednak nie był to już ten sam blask, co
wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Lekko uchylone ślepia wodziły za
znajdującą się w pobliżu dłonią, która gwałtownie uniosła się w górę wraz z
całym związanym z nią ciałem.
- Idioto!
Bill z
osłupieniem wpatrywał się we wściekłe oczy brodacza, którego dłoń mocno
zaciskała się na szczupłym bladym nadgarstku.
- Jesteś tak
głupi czy tylko udajesz? – chłopak wyrwał się z uścisku. Zaczął rozmasowywać
bolące miejsce. – Myśl czasem! Mogłeś stracić rękę!
Obaj spojrzeli
na wycofującą się kupę futra. Sierść na karku i grzbiecie uniosła w się w górę.
Kły błysnęły w promieniach słońca. Był w bardzo złym stanie, lecz bez walki się
nie podda.
- Powoli idź
do samochodu. Nie patrz mu w oczy.
Tak też
uczynił. Starając się nie podnosić wzroku, Kaulitz posłusznie wrócił na swoje
miejsce. Po kilku minutach dołączył do niego Steven.
- Nie wiem,
kto cię chował, że masz takie durne pomysły. A co jeśli rzuciłby się na ciebie?
Odgryzłby ci palce czy rękę? Widzisz tu gdzieś szpital?
- On umrze? –
szepnął blondyn, ignorując całą litanię swojego towarzysza. Mężczyzna trochę
się uspokoił i zapiął pas.
- Nie przeżyje
zimy – odparł sucho.
- Nie da się
nic zrobić?
- Nie mamy już
co robić. Nie zmienisz praw natury, Bill. Zapamiętaj to i pogódź się z tym. Im
szybciej to zrobisz, tym lepiej dla ciebie.
Nie
odpowiedział. Wpatrywał się w maskę rozdzielczą, ale jego wzrok rozmywał się
gdzieś w przestrzeni. Powinien się cieszyć, że ktoś, kto odebrał mu przecież
tak wiele, trafi tam, gdzie on sam miał trafić miesiąc temu. Nie potrafił
jednak żywić urazy do bezbronnego teraz zwierzęcia. Akceptował prawa natury,
tak samo jak zaakceptował je wtedy, leżąc na wilgotnej zakrwawionej glebie. Po
prostu tak ciężko było mu pożegnać się z kolejną istotą, która odegrała istotną
rolę w jego życiu, a zarazem do której żywił ogromny szacunek, jak zresztą ona
do niego.
*
Kamyki i
różnego rodzaju gałązki uderzały w koła oraz maskę jadącego samochodu. Pojazd
podskakiwał przy kolejnych nierównościach terenu. Było to nawet całkiem
przyjemne. Dla przysypiającego chłopaka było to niczym ruchy hamaka
zawieszonego gdzieś w ogrodzie czy na tarasie. Zresztą nieważne gdzie, było mu
dobrze i tak błogo.
Nie zauważył,
kiedy zasnął. Zauważył niestety, kiedy furgonetka podjechała do siedziby
leśniczych. Niechętnie wstał i ruszył ze Stevenem w stronę głównego budynku. „A
w aucie było tak ciepło…”
- Bill, idź do
samochodu – rzekł brodacz, rzucając mu kluczyki. – Ja zaraz przyjdę.
Blondyn kiwnął
głową na zgodę i oddalił się w stronę pojazdu, ziewając, a także przejeżdżając
palcami po swoich krótkich włosach.
Rozsiadł się
na miejscu pasażera. Wyciągnął kończyny i odchylił głowę do tyłu. Nie zdejmował
kaptura, tak było mu cieplej.
Po chwili,
choć nie do końca wiedział, jak długiej, ktoś stuknął go palcami w obnażone
jabłko Adama. Burknął coś pod nosem i usiadł tak, jak przewidują to przepisy
drogowe.
- Jedziemy po
Erikę – oznajmił Brown, wsiadając do samochodu. Bill zapiął pasy zaraz po nim.
– Masz siłę jeszcze gdzieś pojechać? Nie patrz tak na mnie, to już nie praca.
Dowiedziałem się o czymś, co mogłoby cię zainteresować.
- Łóżko? –
zapytał zgryźliwie Kaulitz. Nie miał siły na uprzejmości.
- Czyli masz
to gdzieś, trudno.
Pojazd ruszył
w dalszą drogę. Były wokalista tym razem jednak nie usnął. Natrętna myśl nie
dawała mu zmrużyć oka, wierciła dziurę w jego głowie.
- Co to jest
to, o czym mówiłeś?
- Co?
- To, co
chciałeś mi pokazać.
- Myślałem, że
cię to nie interesuje.
Chłopak
nerwowo wypuścił powietrze z ust. Zmęczony umysł dobierał odpowiednie słowa. W
końcu wyręczył go drwal.
- Pojedziemy
tam, gdy odbierzemy Erikę ze szkoły. To niedaleko stamtąd.
*
- Podejdziesz
po nią? Powinna być przy głównym wejściu do szkoły.
Nie palił się
do tego, ale chyba nie miał wyjścia. Powoli i nieporadnie wygramolił się z
auta, by udać się w stronę wielkiego beżowo-brązowego budynku, który wyglądał
jak typowa szkoła pokazywana w amerykańskich filmach. Fakt, amerykańskich, ale
widać te kanadyjskie niezbyt starały się pod tym względem odróżniać. Za sporym
budynkiem można było dostrzec ogrodzone boisko, ale blondyn nie zainteresował
się nim zbytnio. Sport to nie jego działka. Poza tym interesowało go tylko,
miał nadzieję, główne wejście. Nie pomylił się. Przy schodach wraz z grupą
innych dzieciaków stała Erika.
- Bill! –
wszyscy spojrzeli w jego kierunku. „O, Gott…” – szepnął w duchu.
Pomachał
dziewczynce, licząc na to, iż ta pożegna się z przyjaciółmi i podejdzie do
niego. Rzeczywiście podbiegła, ale zaraz potem zaciągnęła go za rękę do swoich
znajomych.
- Musimy iść.
Ojciec na ciebie czeka – próbował protestować. Czemu dorosły chłopak nie ma
siły przeciwstawić się małej dziewczynce?!
- Oj, chodź na
moment! Przedstawię cię tylko. Poznajcie się, to jest Bill.
Nie zatracił
swoich dawnych umiejętności. Przywdział na siebie jeden ze swoich roboczych
uśmiechów i przywitał się ze wszystkimi. Potem już tylko potakiwał, ewentualnie
próbował odpowiadać na pytania. Dzieciaki mówiły bardzo szybko i nieraz ciężko
było mu je zrozumieć. W większości jednak i tak odpowiadała za niego Erika,
także nie miał tu wiele roboty.
Ta pogadanka
znacznie różniła się od jego licznych spotkań z fankami, mimo iż te dziewczynki
również interesowały się głównie jego urodą. Nie potrzebował ochrony, nikt nie
chciał go dotykać, przytulać, rozbierać, gwałcić… Ileż może zmienić kilka
wzmianek w gazetach czy telewizji.
W końcu udało
mu się przekonać córkę Brownów do powrotu do domu. Czuł, że za długo już stali
na tym zimnie. Pożegnali się ze znajomymi blondynki, którzy na odchodnym dodali
tylko, że miło by było ponownie spotkać się z dwudziestoletnim chłopakiem
niemieckiego pochodzenia. Chyba trochę bawił ich jego akcent, choć padło też
stwierdzenie, że „jest słodki”. Cóż, są gusta i guściki.
- No nareszcie!
Ileż można na was czekać!
- Cześć
tatusiu – mała nie przejęła się marudzeniem swojego ojca. Dała mu powitalnego
buziaka w policzek.
- Musimy
jeszcze podjechać w jedno miejsce, dobrze skarbie?
- Ok, ale na
krótko. Muszę napisać na jutro wypracowanie z historii.
- W porządku,
kochanie.
*
Było już koło
piętnastej. Co jakiś czas słychać było narzekania czyjegoś pustego żołądka.
Bill z każdą minutą coraz bardziej żałował, że zgodził się dokądkolwiek jechać.
Z początku zżerała go ciekawość i cholerne podniecenie. Teraz pozostała jedynie
obojętność. „Spać, jeść, spać…” – sam nie był pewien, czego bardziej
potrzebował.
Siedząca za
nim Erika nieustannie wydawała z siebie wysokie nieprzyjemne dla jego uszu
dźwięki. Z przejęciem opowiadała najdrobniejsze szczegóły dzisiejszego dnia:
jak to chłopcy znów schowali jej piórnik i jak ukarała ich za to nauczycielka.
Blondyn miał dziką ochotę udusić małolatę, lecz dzielnie odwodził się od tej
myśli. „Już pewnie niedaleko. Jeszcze kilka minut.”
Nagle kierowca
skręcił z asfaltowej drogi prosto w las. Zatrzymał się na niewielkiej polanie
niedaleko jakiegoś znaku zakazu palenia.
- Jesteśmy –
oznajmił brodacz. – Zostaniesz w samochodzie? To nie potrwa długo – zwrócił się
do swojej córki.
- Chcę iść z
wami! – ostatnia nadzieja Kaulitza na odrobinę ciszy i spokoju rozsypała się w
drobny mak. Przygnębiony wysiadł z samochodu i jak na skazanie ruszył za
drwalem, który prowadził ich w głąb lasu.
Ciemność. Okropny ból. Jakiś hałas.
Zamieszanie.
Zatrzymał się,
chwytając za głowę. Co to było? Rozejrzał się dookoła. Las jak las, ale coś nie
dawało mu spokoju.
- Bill, chodź
szybciej! – rozległ się głos dziewczynki. Szybkim krokiem ruszył w stronę
oddalających się sylwetek.
Coś oplotło go w pasie. Uniósł się do góry.
Umierał?
Oparł się o
drzewo. Opuszki palców przejechały po wypukłej korze. Zahaczyły o gałązkę.
Zimno. Coś miękkiego dotknęło jego
ciała, twarzy. Było ciepłe. Wtuliłby się w to, gdyby nie zmęczenie i te
wstrząsy. Czy tak wygląda podróż na drugą stronę?
Okolica
wydawała mu się dziwnie znajoma. Szczególnie te wzniesienia. Minął je, wchodząc
w coś na kształt wąwozu.
Światło. Ciepłe żółte światło. Zbliżał
się do niego coraz bardziej. Czy to już?
Zadrżał. Jego
dłoń powędrowała w górę ciała, by zatrzymać się na ustach. Podszedł bliżej.
- Jak długo o
tym wiedziałeś?
- Dowiedziałem
się dzisiaj. Tuż przed wyjazdem pod szkołę.
Kolejne kroki
i niedowierzanie. Uklęknął na pokrytej igłami ziemi.
- Jak długo…
to…
- Jakoś od
połowy sierpnia. Nikt mi o tym nie powiedział. Uznali, że to mało istotne.
Szczupłe palce
przejechały po gładkiej niczym szkło lodowatej powierzchni. Zrzucił z kamienia
kilka samotnych igieł. Piękny kawałek marmuru. Czarny jak niegdyś jego włosy i
większość strojów. Pochylił głowę, przygryzając wargi.
- Co tutaj
jest napisane? – spytała Erika. Stanęła tuż przy klęczącym chłopaku.
- „Brat.
Przyjaciel. Syn.” – zacytował jej Bill. – Na dole jest po angielsku. „A na
górze ja” – a raczej jego imię i nazwisko.
Potrącił coś
czubkiem swojego buta. Podniósł mały prosty znicz wypalony niemalże do cna.
Znicze i groby to prawdopodobnie jedyne rzeczy, w których wielbił prostotę. Za
każdym razem, gdy wybierał się z rodziną na cmentarz, kupował niewielkie
pozbawione zdobień znicze bądź skromne kwiaty. Widać Tom zapamiętał jego
upodobania.
Odłożył
przedmiot na miejsce. Szkoda, że nie miał zapalniczki do resztki nadpalonego
knota.
Męska dłoń
spoczęła na jego ramieniu.
- Wszystko w
porządku?
Wstał i
jeszcze raz spojrzał na symboliczne miejsce swojego spoczynku.
- Wracajmy
już. Jestem zmęczony.
Smukłe rączki
objęły go w pasie. Uśmiechnął się i pogłaskał małą po głowie.
Jako pierwszy
ruszył w drogę powrotną. Nie oglądał się za siebie. Nie było po co.
Drache
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz