Któregoś z
grudniowych poranków po odprowadzeniu Eriki do szkoły Bill wyruszył wraz z jej
ojcem wykonać wyjątkowe zadanie. Wyjątkowe, gdyż przypada ono tylko raz do
roku. Nie było dla niego niczym zaskakującym, iż owe zadanie wiązało się z
wyprawą do lasu. Po tylu miesiącach zaczynał się już przywykać do tego
iglastego krajobrazu.
Wysiedli z
samochodu i ruszyli w stronę ogromnego ogrodzonego obszaru. Podążając wzdłuż
ułożonego z desek płotu dotarli w końcu do głównego wejścia, przy którym stał
samotny domek. Brown machnął na powitanie stojącemu na ganku mężczyźnie. Ten
odmachnął w odpowiedzi, co wiązało się z pozwoleniem na zapuszczenie się w głąb
oddzielonego od lasu terenu. Lasu w lesie.
Bill wodził
wzrokiem po różnorodnych iglakach. Różniły się od siebie praktycznie wszystkim:
gatunkiem, wysokością, szerokością, gęstością gałęzi, długością igieł… Chłopak
zaczynał już powoli tracić głowę w tym ogromie zieleni. „Dobrze, że to nie ja
muszę wybrać odpowiednią” – pomyślał. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu.
Zwykle nie on zajmował się dekorowaniem domu na Święta, a już na pewno nie
szukaniem choinki.
- Ta będzie
dobra.
Spodziewał się
ujrzeć zielone wysokie jak wieżowiec monstrum z pniem grubości równej
powierzchni domu Brownów, więc widok niewiele wyższego od niego drzewka mile go
zaskoczył. Podszedł bliżej, obserwując jak jego towarzysz odgarnia najniższe
gałęzie, by zatopić żelazne ostrze w niczego nieświadomym pniu.
- Chodź,
spróbuj ty – mężczyzna odezwał się do Billa. – Robiłeś to kiedyś?
- Nigdy w
życiu – odrzekł dwudziestolatek, nieporadnie chwytając siekierę, która prawie
wypadła mu z rąk.
- Właśnie
widzę… No nic, spróbuj. Uderzaj w ten nadrąbany kawałek.
- Tak, wiem.
Stanął dość
pokracznie, dzierżąc w rękach narzędzie zbrodni, po czym wykonał dwa pierwsze
ciosy, które w mig uświadomiły go o błędnie przybranej pozycji. Poprawił się i
kontynuował niezbyt dla niego ambitne uderzanie żelastwem w pień. Po kilku
następnych razach miał już dość. Jakby tego było mało, efekt jego działań nie
był imponujący.
- Twoja żona
nie będzie miała z ciebie wielkiego pożytku.
- Moja co?
- Żona. Albo
mąż, nawet lepiej. Choć jeden prawdziwy facet w tym związku.
- Ej!
- Co? Daj
spokój, to przecież nic złego – zaśmiał się Steven, patrząc w oczy
podirytowanego blondyna, który wściekle zacisnął palce na drewnianym trzonku. –
Przychodzi tutaj sporo prawdziwych facetów. Możemy ci dzisiaj kogoś znaleźć. Mamy
czas.
- Zamknij się!
– warknął Bill. W tej chwili nie obchodziły go konsekwencje. Nie pozwoli się
obrażać. – Nie jestem c**ą, mam swoją wartość.
- O proszę, to
ciekawe – zarechotał lekceważąco brodacz, oparłszy się o wbitą w ziemię
drewnianą belę. – Masz wartość to ją udowodnij.
- Nie muszę ci
jej udowadniać. Ja ją znam, to mi wystarczy.
- Ale drzewo
samo się nie zetnie.
- To ty je
zetnij! Możesz to zrobić.
- Mogę i chyba
będę musiał to zrobić – powiedział w końcu drwal, robiąc kilka kroków wprzód. –
Żeby facet nie mógł poradzić sobie z tak banalną rzeczą…
„Zamknij
wreszcie r**!!!”
Były wokalista
z całej siły uderzył siekierą w pień. Ostrze przeszyło drewno niczym piorun i
pozostało w miejscu, podczas gdy jego były tymczasowy właściciel zarzucił na
głowę kaptur i ruszył w stronę samochodu, mając ochotę zabić gołymi rękami
każdego, kto stanie mu na drodze. Nie uszedł daleko, gdy poczuł dłoń na swoim
ramieniu.
- O to mi
właśnie chodziło!
Chłopak z
niedowierzaniem spoglądał na uśmiechniętą twarz drwala. O co mu chodzi? Dalej
sobie z niego kpi?
Już miał
strącić jego rękę, lecz Brown dodał:
- Popatrz –
wskazał na drzewko, które leżało teraz na ziemi. Ostatni cios musiał być tym
decydującym, niszczącym równowagę rośliny. Tak uszkodzony pień nie zdołał
utrzymać jej w pionie.
Bill patrzył
na swoje dzieło, ciesząc się jak dziecko. Czyli te docinki miały swój pozytywny
cel. Co więcej, ów cel został osiągnięty. A on chciał pójść na łatwiznę,
powiedzieć „nie dam rady” i poddać się…
Odwrócił się w
stronę brodacza, jednak nie zdołał wydusić z siebie ani słowa podziękowania.
Umięśnione ręce objęły i przyciągnęły do siebie jego wątłe ciało. To było dla
niego kompletne zaskoczenie, nawet większe niż wszystko to, co stało się przed
chwilą. A dalej było tylko dziwniej.
- Jestem z
ciebie dumny – usłyszał.
*
- Erika! –
krzyknął, pukając w drzwi. – Twoja mama pyta, kiedy będziesz gotowa.
- Powiedz,
żeby się nie martwiła, wyrobię się na czas. Powiedz też, żeby później przyszła
mi pomóc.
- A w czym
problem?
- Otwórz
drzwi. Już się przebrałam, nie muszą być zamknięte.
Dwudziestolatek
posłusznie uchylił drzwi i zajrzał do środka. Dziewczynka siedziała przy
biurku, grzebiąc w kolorowej kosmetyczce. Cała rodzina od rana szykowała się do
wyjazdu na Wigilię do krewnych z pobliskiego miasteczka. Kaulitz również
pomagał w przygotowaniach, ciesząc się z perspektywy spędzenia spokojnego
samotnego wieczoru w domu. Bo niby z jakiej racji miałoby być inaczej?
- Więc? –
spytał ponownie blondynkę odświętnie ubraną w brązową zdobioną naszytymi
jasnymi kwiatkami sukienkę i czarny zapinany na guziczki sweterek. Swoje długie
włosy związała w dwa kucyki. Nienawidziła tej fryzury.
- Chciałabym,
żeby pomogła mi się umalować. Nie mam w tym wprawy, bo rzadko to robię. Tata
nie pozwala mi się malować. Uważa, że to dla starszych dziewczyn. Dzisiaj mi
pozwolił, bo jest święto.
- A co masz? –
kiwnął głową w stronę kosmetyczki.
- Brązową
kredkę do oczu, tusz do rzęs i pomadkę. Na więcej mi nie pozwolił.
- Mogę ci
pomóc, jeśli chcesz – zaproponował ochoczo.
- Ty? –
zdziwiła się.
- Tak, ja –
westchnął. – Robiłem to wiele razy, a poza tym lubię robić makijaż.
- Byłeś
makijażystą?
- Nie, ale
czasami musiałem robić sobie makijaż do pracy.
- To brzmi
dziwnie.
- Wiem, ale
nieważne. Chcesz czy nie?
- OK. Pokaż co
umiesz.
Nie było tu
zbyt wielkiego pola do popisu. Cały „zabieg”, łącznie z uprzednim
zatemperowaniem kredki, trwał jakieś kilka minut.
Mała
przejrzała się w podręcznym lusterku. Brązowe kreski były ledwo widoczne, a
jednak ładnie podkreślały jej oczy. To samo z niewielką ilością tuszu do rzęs i
pomadki. Cały makijaż był schludny i mało widoczny.
- Łał, dzięki!
– rzekła rozradowana dziewczynka, wciąż wpatrując się w swoje odbicie. – Nie
miałam pojęcia, że to potrafisz. Zwykle chłopcy unikają makijażu jak ognia.
- Widzisz?
Jestem wyjątkowy – stwierdził, szczerząc się.
- Tylko nie
wiem czy to dobrze – odparła, pokazując mu język. Odpowiedział jej tym samym.
- Erika,
jesteś gotowa? – pani domu weszła do pokoju. – Za jakieś pół godziny
wychodzimy.
- Jestem
gotowa! – oznajmiła radośnie blondynka. – Popatrz mamo, jaki Bill mi zrobił
śliczny makijaż!
-
Rzeczywiście, bardzo ładnie w nim wyglądasz – powiedziała ciepło i pogłaskała
małą po głowie. – Bill, a ty?
- Ja?
- Jesteś
gotowy? Nawet się nie przebrałeś.
- Ja też jadę?
– zapytał zdziwiony. Nie przewidział takiego obrotu spraw.
- Nie
zostawimy cię w domu samego na Wigilię. Ubierz się szybko, masz na to jeszcze
niecałe pół godziny.
Westchnął
cicho i szybko opuścił pokój, by jak najszybciej przygotować się do wyjazdu.
Nienawidził spotkań rodzinnych, a już na pewno nie tych, gdzie praktycznie
nikogo nie znał. Zapowiadał się fascynujący wieczór…
*
- Witajcie! Witajcie! Cieszę się, że
jesteście. Tak dawno was nie widziałam!
Drzwi
otworzyła im bogato ubrana kobieta koło czterdziestki czy pięćdziesiątki. Widać
było, że należy do wyższych warstw społecznych i jak najbardziej jest z tego
zadowolona. Futrzany szal na jej szyi współgrał z olbrzymimi złotymi kolczykami
i długą wzorzystą suknią. Bill z jakiegoś powodu nie zapałał miłością do tej
kobiety. Zresztą Steven praktycznie od początku podróży ostrzegał go zarówno
werbalnie jak i niewerbalnie przed ową personą. Może przesadzał. Nie z takimi
ludźmi miało się do czynienia podczas trwania kariery Tokio Hotel.
Po krótkiej
rozmowie Marlene, tak przedstawiła się chłopakowi owa kobieta, zaprowadziła ich
w głąb swojego ogromnego domu. Znacznie odbiegał on wyglądem od domu Brownów,
można by go nazwać jego zupełnym przeciwieństwem. Był przestronny, bogato
zdobiony błyszczącymi przedmiotami. Podłogę zamiast drewna zdobił marmur.
Miejsce gdzie ceniono luksus. Przywiodło mu na myśl jeden z hoteli, w którym
przez jakiś czas pomieszkiwał wraz z zespołem. Drogi, luksusowy, ale zimny.
Mimo wszystko był tam basen i dobre jedzenie, także nie można narzekać.
Nagle pani
domu zatrzymała się i zawołała kogoś z innego pokoju. Podeszła do niej mocno
umalowana, ubrana na czarno nastolatka z dość nietypową również czarną fryzurą.
Typ buntowniczki. Ciężko było nie zauważyć, że miała serdecznie dosyć
dzisiejszego dnia.
- Marabelle,
czy mogłabyś oprowadzić Billa po domu? To znajomy wujka Stevena. Poznalibyście
się bliżej.
Uśmiechnął się
do niej miło tylko po to, by w zamian uświadczyć wymownego przewrócenia oczami.
„Dobra, przepraszam, że chciałem być miły…”
Podczas, gdy
rodzina Brownów poszła zająć swoje miejsca przy stole Kaulitz ruszył w nieznane
za zmęczoną życiem nastolatką.
*
- Ostatni
przystanek - toaleta. Koniec zwiedzania.
- Dzięki za
oprowadzenie. Ładny dom.
- Taa.
Nic nie szło
dobrze. Zwiedzanie domu było koszmarnie nudne, rozmowa się nie kleiła,
atmosfera była nieprzyjemna. Bill ostatkiem sił starał się udawać zainteresowanie.
Ciężko robić coś, czego efektów nie widać.
Dziewczyna bez
słowa odwróciła się i zniknęła za drzwiami jednego z pokoi. Przez sekundę
chłopak zdołał dostrzec pokryte plakatami ściany. Gdzieniegdzie spod warstw
papieru wydobywał się prawdziwy, ciemny kolor ścian. Także same drzwi „zdobiły”
jakieś napisy oraz postacie wystylizowane niczym stereotypowi sataniści. Mógłby
przysiąc, że gdzieś przemknął mu też napis „Slipknot”. Tak czy inaczej, nie
miał ochoty tego sprawdzać. Mrok, depresja, śmierć – to nie jego klimaty. No i
wolał nie narażać się swoją obecnością miłośniczce czerni. Jeszcze złoży go w
ofierze czy coś…
Wszedł do
łazienki, by poprawić włosy. Zamknął drzwi na klucz.
*
Niepewnie
schodził po schodach, mając nadzieję, że nie zgubi się w tym olbrzymim domu.
- O, jesteś
wreszcie. A gdzie Marabelle?
Kątem oka
dostrzegł w pokoju suto zastawiony stół i zgromadzonych przy nim gości razem z
rodziną Brownów.
- Poszła coś
wziąć z pokoju – odparł nieco speszony, widząc, że wszyscy mu się przyglądają.
Normalnie nie miałby z tym problemu, ale odkąd był sam, bez brata i zespołu,
czuł się niezbyt pewnie. Szczególnie, że nie miał innego wyjścia jak posługiwać
się swoim niezbyt pięknym angielskim.
- Jak to ona,
zawsze roztrzepana! Proszę, siadaj.
Posłusznie
zajął wskazane przez panią domu miejsce.
Na szczęście
dla niego nie wzbudził zbyt dużego zainteresowania swoją osobą. Kilka
standardowych pytań typu: „skąd jesteś?”, „gdzie chodziłeś do szkoły?”, „czy
studiujesz?”. Czasami odpowiadał sam, czasem odpowiadał za niego Steven. Według
oficjalnej, przyjętej wcześniej wersji był synem znajomego. Przyjechał na jakiś
czas pomóc przy pracy. To brzmiało lepiej niż: porzucony przez wszystkich
sławny piosenkarz znaleziony pogryziony w lesie. Fakt, iż tak naprawdę
przebywał w kraju wbrew prawu (bo nie miał jak udowodnić, że jest inaczej, nie
posiadał żadnych dokumentów) tym bardziej wolał przemilczeć. Po co robić
Brownom zły PR? Ukrywają przestępcę. A gdyby ktoś doniósł o tym na policję?
W pewnym
momencie rozmowa zeszła na, jak mu się wydało, dość znany wszystkim obecnym
tor.
- Kiedy
wreszcie wyprowadzicie się z tej rudery?
- Rudery?
- Z tej dziury
w środku lasu.
- Lubimy ten
dom – protestował Steven. – Nie zamierzamy się stąd wynosić tylko dlatego, że
tobie się on nie podoba.
Kaulitz w
ciszy jadł swoją porcję sałatki, gdy poczuł, że ktoś stuka go w ramię.
- Nie przejmuj
się. To stały punkt Wigilii u cioci – powiedziała cicho Erika.
„No dobra.
Skoro tak lubią.”
*
- Przyjedźcie
jakoś niedługo! Miło było cię poznać Bill!
Uśmiech i ulga
na twarzy drwala, kiedy mieli jechać do domu, były bezcenne.
Podczas gdy
Avril żegnała się ze swoją siostrą, Bill z Eriką pakowali razem prezenty do
samochodu. Tradycja nakazuje odpakować je dopiero następnego dnia, a nie było
możliwości nocowania u Marlene. Steven by tego zwyczajnie nie wytrzymał. Chyba,
że by spał w samochodzie, ale jak by to wyglądało? Woleli dać za wygraną.
Było już
późno, gdy wyjechali w drogę powrotną do domu. Jechali w ciszy. Avril słuchała
wiadomości. Stare radio trzeszczało co kilka dźwięków.
Minęli
zabudowania, jechali szeroką drogą przecinającą jakieś pole. Korzystając z
okazji, blondyn spojrzał w niebo. Księżyc był tej nocy wyjątkowo piękny. Rzadko
go widywał. Wysokie drzewa zwykle wszystko zasłaniały, a jak nie one to chmury.
„W Loitsche
nigdy nie miałem z tym problemu.” – przeszło mu przez myśl. „Ciekawe, jak
tegoroczna Wigilia. Czy Tom znowu kupił komuś skarpetki…”
- O czym
myślisz?
Zdziwiony
odwrócił się od okna. Nie wiedział, że ktoś go obserwuje.
- Wysłałeś im
kartkę?
- Komu? –
zapytał spokojnie.
- Rodzinie –
odpowiedziała dziewczynka. – Widzę, że o nich myślisz.
- Nie
wysyłałem – powiedział cicho, ponownie odwracając się do okna. Księżyc świecił
tak jasno.
- Czemu?
- Nie
uwierzyliby, że to ode mnie – westchnął. – Obcy ludzie potrafili wysyłać listy
do mojej rodziny, podszywając się pode mnie czy mojego brata. Kiedyś mieliśmy
przez to spore problemy. Od tego czasu nie ufamy już żadnym listom.
- Nie
poznaliby twojego pisma?
- Łatwo je
podrobić, uwierz mi – przejechał opuszkiem palca po szybie. Nakreślił linię na
zaparowanej powierzchni.
- A gdybyś
dodał swoje zdjęcie?
- To samo. To
samo… - dodał ciszej.
- Powinieneś
jednak spróbować. Co ci szkodzi?
Chłopak
spojrzał w niebo, które powoli chowało się za czubkami drzew. Gwiazdy i księżyc
także znikały w zielonej leśnej gęstwinie.
„Nie chcę
serwować im bólu, a sobie nadziei.”
*
- Bill,
wstawaj! Wstawaj!
Warknął
niemiło, próbując przegonić natrętną istotę. Nawet machnął ręką, ale
podświadomie wiedział, że to nic nie da. Spojrzał na dziewczynkę morderczym
wzrokiem.
- Wstałbyś
leniu – blondynka chwyciła go za rękę. – No chodź!
- Dlaczego? –
jęknął nieprzytomnie, wyrwawszy się z uścisku. Przejechał ręką po głowie. Włosy
odrastały mu dość szybko. Już niedługo będzie mógł narzekać na wpadającą w oczy
grzywkę.
- Domyśl się –
fuknęła i wyszła z pokoju.
Szybko
zarzucił na siebie bluzę i poczołgał się za dziewczynką. Po drodze potknął się
o dywan, zahaczył o framugę, by wreszcie wylądować na podłodze w salonie, tuż
przy choince. Erika buszowała pod gałęziami w poszukiwaniu prezentów.
- A twoi
rodzice? – ziewnął Bill.
- Za chwilę
przyjdą. O, popatrz! Ten jest dla mnie!
Z radością
zerwała z pudełka kolorowy papier i rozpoczęła walkę ze wstążką.
Dwudziestolatek, wciąż śpiący, rozejrzał się po pokoju, by namierzyć wzrokiem,
a potem przynieść małej nożyczki.
- Dzięki –
rzuciła pospiesznie i z radością przecięła splątaną wstążkę.
Chłopak
obserwował, jak rozradowana dziewczynka skakała po rozpakowaniu każdego
kolejnego prezentu. Nieważne, czy był to szalik, czy laptop, uśmiechała się
szeroko i przede wszystkim szczerze. Zrobiło mu się ciepło na sercu. Lubił
oglądać radujących się ludzi.
- A ty nie
rozpakowujesz?
Spojrzał na
nią zdziwiony.
- Widziałam,
co najmniej jeden prezent dla ciebie – powiedziała, po czym wróciła do
buszowania pod świątecznym drzewkiem. – O, trzymaj!
W ostatniej
chwili chwycił małe kwadratowe pudełko. Był zaskoczony, nie spodziewał się
niczego dostać.
Naglący wzrok
dziewczynki zmusił go do otwarcia paczki. W przeciwieństwie do małej, starał
się postąpić z opakowaniem w miarę delikatnie. Jeszcze bardziej od samego faktu
dostania czegokolwiek, zaskoczyła go zawartość podarku. Nie liczył na cokolwiek,
a dostał komórkę. Poczuł na głowie czyjąś dłoń.
- Nie martw
się, część wziąłem z twojej wypłaty – zaśmiał się Steven i zaczął tarmosić jego
włosy.
- Ał! Stop!
- Zerknij pod
choinkę, może jeszcze tam coś znajdziesz – zachęcała go stojąca przy mężu Avril.
Tego ranka
Bill znalazł jeszcze kilka rzeczy, w tym słodycze i długo wyczekiwane
dokumenty. Szkoda tylko, iż doświadczając tak wspaniałego świątecznego poranka
jakoś mniej cieszył się z otrzymanych rzeczy. Wiedział, z czym się wiążą.
*
Co chwilę poprawiał
sobie szalik. Było tak cholernie zimno, ale zawilgocony parą materiał
doprowadzał do go szału. Dobrze, że chociaż rękawiczki sprawdzały się na taką
pogodę.
Razem z
rodziną Brownów stał przy samochodzie, spoglądając w bezchmurne niebo. Księżyc świecił
słabiej niż kilka dni temu, lecz to nie było ważne. Nie tej nocy.
Mała
blondyneczka niecierpliwiła się coraz bardziej. Jak widać, cierpliwość nie jest
jej najmocniejszą stroną. Tak jak w przypadku Billa.
- 3…2…1!
Światła
rozbłysnęły ze wszystkich stron. Niebo zapłonęło od takiej ilości sztucznych
ogni. Najwięcej petard wybuchało oczywiście nad miastem, ale nie brakowało też
i tych rozbłyskujących nad pobliskimi mniejszymi miejscowościami. Nawet z
polany, na której stali nasi obserwatorzy, ktoś usiłował puścić kilka rac.
- Szczęśliwego
Nowego Roku! Pomyślcie życzenia!
Wszyscy razem
wypili po kieliszku szampana.
Cudowna gra
świateł trwała jakieś piętnaście minut, choć jeszcze w drodze powrotnej Bill
doglądał pojedynczych błysków petard wystrzelonych prawdopodobnie przez jakichś
spóźnionych imprezowiczów.
„Oby ten rok
był lepszy od poprzedniego.”
Drache
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz